piątek, 29 listopada 2013

Epizod 36: Jak Ruda Guzowska Drogę Żelazną otrzymała - historia Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej



          Jak ważnym i perspektywicznym ośrodkiem przemysłowym na mapie Królestwa Polskiego była Ruda Guzowska w połowie XIX wieku, niech świadczy o tym lokalizacja czwartej z kolei stacji na linii Drogi Warszawsko-Wiedeńskiej, we wsi graniczącej bezpośrednio w Osadą Fabryczną i zakładami, których właścicielem, w momencie projektowania i planowania przyszłej trasy kolejowej, był hr. Łubieński. Ciężka sytuacja w Królestwie oraz szukanie nowych możliwości szybkiego transportowania surowców mineralnych zwłaszcza węgla ze Śląska, który był niezbędny dla nowo powstałych ośrodków przemysłowych  tak w Łodzi jak i w Rudzie, było przyczynkiem do zainteresowania tymże wynalazkiem. Kiedy do granic Królestwa ze swoimi liniami kolejowymi zbliżali się Austriacy, postanowiono połączyć te linie tworząc właśnie Drogę Żelazną Warszawsko-Wiedeńską. 

 Ważność Rudy Guzowskiej wynikała z prostego, ale jakże istotnego powodu, otóż właściciel, tak fabryki, jak i ziem otaczających ją, był również ważną osobistością Banku Polskiego oraz następnie współzałożycielem spółki, której Bank Polski wystawił koncesję na wyłączność budowy przyszłej Drogi Warszawsko-Wiedeńskiej. Hr. Łubieński po założeniu fabryki zwietrzył kolejną okazję do wzbogacenia się. Wzrok jego padł na najnowszy wynalazek pochodzący z Anglii, a mianowicie komunikację kolejową, która kilka lat wcześniej została otwarta na wyspach. Hrabia widząc szansę na pozyskanie ogromnego i perspektywicznego zarobku, a dodatkowo na rozwój zakładów, które od momentu założenia nie spełniały pokładanych w nich nadziei. Założył wówczas, wraz z Piotrem Steinkellerem spółkę, której Bank Polski, a de faco on sam, udzielił koncesji. Spółka zatrudniła inżyniera Stanisława Wysockiego, który miał za zadanie wytyczyć drogę przyszłej linii kolejowej aż do granic państwa w Maczkach  
       Droga jednak do rozpoczęcia budowy była nad wyraz długa. Kosztorys opiewający na 21 mln złotych okazał się nie do udźwignięcia przez spółkę, a dodatkowo kraj po powstaniu listopadowym nie doszedł jeszcze do jako takiej stabilizacji. Rozpoczęto więc rozmowy z bankami zagranicznymi.
kolej "na owies"
Aby zmniejszyć ogromne koszty przedsięwzięcia hr. Łubieński optował za budową linii kolejowej z napędem „na owies”. Siano i owies były wówczas tanie i łatwe do pozyskania. Kosztorys uwzględniający użycie koni zamiast parowozów opiewał na dużo niższą kwotę i jeśli chodziło o ograniczenie kosztów była to atrakcyjna propozycja. Długo rozważano i kalkulowano aż siedem wariantów, trzy trakcji konnej i cztery parowej. Brano pod uwagę nawet rodzaj szyn i sposób układania podkładów. Na szczęście dwóch partnerów spółki doszło do porozumienia, gdyż drugi z nich, Steinkeller, nie chciał słyszeć o koniach. Ustalono, że do Skierniewic napęd będzie parowy na szynach angielskich, dalej wagony pociągną konie. 


     Dopiero jednak 19 stycznia 1839 roku car Rosji Mikołaj I specjalnym ukazem zatwierdził umowę i projekt budowy Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Dekret ten nie przyspieszył jednak prac, a co gorsza niewywiązanie się spółki z zapisów umowy, trudności ze zbytem akcji założonego Towarzystwa Budowy Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej oraz wstrzymanie środków z zagranicy doprowadziły do bankructwa i przejęcie inwestycji przez rząd Królestwa w 1842 roku. 
podróż III i IV klasą w XIX w.

       W 1843 roku powołano specjalny Zarząd Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej pod kierownictwem niejakiego Dehna, a finansowanie przejął Bank Pożyczkowy Cesarstwa, podejmując się tego karkołomnego przedsięwzięcia, którego pierwszym etapem było wybudowanie odcinka torów z Warszawy do Skierniewic z przystankami w Pruszkowie, Grodzisku Mazowieckim oraz właśnie w Rudzie. 
      29 września 1844 roku dokonano pierwszej próby używając do tego maszyny parowej Cockerilla prowadzonej przez maszynistę Warda. 28 listopada tego samego roku odbyła się pierwsza oficjalna podróz z Warszawy do Pruszkowa. 
podróż I klasą w XIX wieku

      Pierwszy parowóz wiozący namiestnika królestwa i zaproszonych gości trwał 26 minut, co nawet w odniesieniu do dzisiejszych realiów było wynikiem spektakularnym.
     14 czerwca 1845 roku o godz 15 wyjechał z Warszawy pierwszy pociąg do Grodziska składający się z czternastu wagonów wraz z około dwustu zaproszonymi goścmi. Pierwszy wagon zajęła orkiestra wojskowa, która przygrywała przez cała drogę. 

     Warto nadmienić, że pierwsze wagony kolejowe poruszające się po nowo wybudowanej Drodze były to de facto przerobione karety, wozy lub powozy. Wymieniono w nich jedynie zwykłe koła na specjalne, okute, przypominające dzisiejsze koła pociągów, a klas wagonów było aż cztery. 

      Parowozy dostarczyła fabryka J. Cockerilla z Seraing w Belgii. Uroczystego odbioru dokanał namiestnik carski Paskiewicz-Erywański, uroczyście wyświęcając maszyny butelkami szampana. a nadano im jakże polskie nazwy "Wisła", "Rawka", "Warszawa", "Bzura" i "Rogów". Jako pierwsza do eksploatacji weszła "Warszawa" a stało się to 29 września 1844 roku.

     Niespełna 3 miesiące później także Ruda uzyskała połączenie w Warszawą. 

   Wkrótce wybudowano bocznice kolejowe dla Żyrardowskiej fabryki zyskując dogodny środek transportu.


Cała inwestycja zakończyła się w 1848 roku

    I jeszcze na koniec taka ciekawostka. W związku z coraz to silniejszym ruchem pomiędzy Guzowem a Żyrardowem, w 1856 r. geometra Oxner stworzył projekt budowy połączenia pomiędzy stacją Ruda Guzowska, a właśnie Guzowem. Lokalna linia kolejowa miała być obsługiwana trakcją konną lecz nie wiadomo z jakich powodów projekt został zarzucony, mimo szczegółowego planu trasy i przystanków.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Epizod 35: Tam gdzie polskich żołnierzy Niemcy przetrzymywali - obozy jenieckie w Żyrardowie


           Widok ni jak nie pasował do sytuacji. Umundurowani adiutanci polskich generałów, pod eskortą szeregowych żołnierzy niemieckich, podążali do obozu przy ulicy Mostowej. Jako, że do przejścia było całkiem sporo, ciągły ruch między dwoma oddalonymi od siebie punktami miasta nie miał końca. Przyzwyczajeni do pełnej obsługi generałowie codziennie oczekiwali nadejścia swoich adiutantów z Oflagu na „tytoniówce”.
 

          Te oto powyższe sytuacje miały miejsce na przełomie września i października 1939 roku, kiedy to Niemcy założyli w Żyrardowie trzy obozy przejściowe dla polskich jeńców wojennych. Obóz "Żyrardów" istniał dokładnie miesiąc. Cały obóz stanowiły w zasadzie trzy osobne miejsca pobytu. Oflag na tzw. „tytoniówce”, na terenie dziś graniczącym z halą RUUKKI tuż przy platformie kolejowej. Obóz ten założony został dla oficerów. Odgrodzony wysokim, trzymetrowym murem, ze skierowanymi w jego kierunku lufami czołgów oraz kilkoma stanowiskami karabinów maszynowych wydawał się nie do sforsowania. Na jego terenie przebywało około czterystu jeńców, głównie oficerów sztabowych, gdyż liniowi woleli pozostać ze swoimi żołnierzami, aby czuli się oni bezpieczniej. Wydaje się jednak, że tak naprawdę walczyli oni o swoje życia, a ukrywając się miedzy szeregowcami oraz pozbywając się pagonów znacznie zwiększali swoje szanse.
        Owe spacery adiutantów z tego właśnie obozu odbywały się w kierunku obozu dla generałów znajdującego się przy ulicy Mostowej, na terenie ogródka jordanowskiego w stojącym tam drewnianym budynku. Obóz ten, znacznie mniejszy od pozostałych przyjął około 40 najwyższych stopniem polskich żołnierzy.

      
teren byłego obozu jenieckiego przy ul. Idzikowskiego
       Ostatni, największy z obozów znajdował się przy ulicy Idzikowskiego, dziś Bohaterów Warszawy na terenie stadionu miejskiego, dziś częściowo na gruntach „elektryka”. Obóz ten to zwyczajny plac, pozbawiony budynków, ściśle ogrodzony siatką. Na gołej ziemi, często w błocie, przebywało tam około 10 tysięcy jeńców. Jako, że pogoda tamtej jesieni była wyjątkowo kapryśna, a chłody przyszły dość wcześnie, przebywanie na tym nieosłoniętym terenie sprawiało niebywałą trudność. Zimne noce i deszczowe dnie zbierały swoje żniwo. Wielu z jeńców znalazło tam swój koniec, wielu trzeba było przenieść do szpitala PCK. Szczęście, że w tej fazie wojny Niemcy tolerowani jeszcze szpitale PCK i zezwalali na przenoszenie tam najciężej chorych. 

       Pomagający żołnierzom mieszkańcy miasta zwietrzyli możliwość skrytego uwalniania jeńców. Często pod pozorem choroby wyciągali danego delikwenta w obozu, po kilku dniach uśmiercali go na papierze, a całego i zdrowego oraz wyekwipowanego wysyłali na wolność. Akcja ta rozwinęła się do tego stopnia, że w końcu i Niemcy zaczęli podejrzewać, że te nagłe i wielokrotne zgony muszą być co najmniej dziwne i zlecili ostrzejszą kontrolę. Mimo wzmożonych patroli i kontroli nie udało im się dotrzeć do sedna sprawy. Spore znaczenie miała tu również postawa komendanta obozu Oberleutant’a Jugenmeier’a, który sam osobiście nie żywił urazy do polskich żołnierzy, a jedynie wykonywał swoje obowiązki.
"tytoniówka"

      W cały ten proceder ratowania, zwłaszcza dowódców oddziałów, zaangażowanych było mnóstwo osób. Dodatkowej chwały dodaje mi akcja uratowania, od niechybnej śmierci, przyszłego polskigo generała Stanisława Sosabowskiego, tego który zasłynął nie do końca udanym desantem spadochronowym pod Arnhem, a dokładniej pod Driel. Ten oto przyszły generał został pojmany przez Niemców i osadzony w obozie przy Idzikowskiego. Jego również udało się wyciągnąć pod pretekstem choroby, oczywiście nie pod własnym nazwiskiem, gdyż je ukrywał on skrzętnie, wiedząc jakie będą konsekwencje zdemaskowania. 
    Kiedy dowiedziano się, że Sosabowski popełnił samobójstwo w obozie zapanowało nieskrywane zdziwienie i niedowierzanie. Kto jak kto, ale nie on. I rzeczywiście, ale dopiero po jakimś czasie okazało się, że przyszły generał, sam spreparował swoją śmierć. Potajemnie wydostał się z Polski, aby na uchodźtwie zorganizować słynną i sławną jednostkę spadochronową, która znana jest właśnie z desantu pod Arnhem, desantu samobójczego, aczkolwiek opisywanego w annałach historii z wielkim pietyzmem.
"tytoniówka"

        10 tysięcy jeńców, na tak małym obszarze, musiało być narażonym na różne choroby, które przenosiły się w tempie ekspresowym. Dodatkowym czynnikiem wysokiej śmiertelności oraz szeregu chorób był głód, dlatego jak ogromny wkład w ratowanie polskich jeńców wniosły żyrardowskie kobiety nie sposób opisać. Narażając swoje życia, codziennie podążały pod obóz niosąc racje żywnościowe, które skrycie przemycały. Tak spontaniczna i pełna serca akcja pomocy może być przykładem dla kolejnych pokoleń.
 
       18 października 1939 roku rozpoczęła się likwidacja obozu. Najpierw wywieziono generałów, następnie oficerów, których wagonami towarowymi przetransportowano w głąb Rzeszy. Szeregowych żołnierzy, po spisaniu danych osobowych wypuszczano do domów.

wtorek, 19 listopada 2013

Epizod 34: Jak Dittrich w karty z hrabią Krasińskim wygrał



           Mówi się, że kto ma szczęście w kartach nie ma szczęścia w miłości. Powiedzenie to pasuje, jak ulał do losów Karola Dittricha podczas swojej roli dziejowej w Żyrardowie. 

          Otóż małżonka przedsiębiorcy znana była z notorycznych migren i zmian nastrojów, a także wiecznego narzekania na swoją niedolę, kobiety będącej na utrzymaniu swojego męża.   Cała historia rozpoczęła się po zakupie działki w Radziejowicach od hr. Krasińskiego, działki pod budowę cegielni, którą Hielle i Dittrich postawili w 1870 roku. Ziemie radziejowickie znane były z wysokiej klasy gliny, który rostropni właściciele Osady postanowili wykorzysatać. Cegielnia zaopatrywała przedsiębiorców w wysokiej klasy ciemnoczerwoną cegłę używaną między innymi do stawiania, jakże charakterystycznej, zabudowy osady. 
pałac w Radziejowicach
        
Wracając jednak do kart, Dittrich często przebywał w swojej ciegielni, która graniczyła z posiadłością Krasińskich, czyli pałacem w Radziejowicach. Krasińscy po zniesieniu pańszczyzny nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Okazało się, że nie mają smykałi do prowadzenia interesów i zarządzania w sposób jak najbardziej efektywny posiadaną ziemią, a jedyne co im wychodzi, to wydzierżawienie gruntów. 

        Podupadającemu na majątku oraz znudzonemu egzystencją hrabiemu bardzo imponowali przedsiębiorczy właściciele pobliskiego Żyrardowa. Im natomiast interesownie było zadawać się z mającym szerokie znajomości i kontakty Krasińskim. Obie strony przypadły sobie do gustu, a wolny czas spędzali często właśnie na grze w karty, a konkretnie w wista, protoplastę dzisiejszego brydża. Zamiłowenie do tego stopnia ich połączyło, że grali oni o naprawdę wysokie stawki. W ten oto sposób pewnego wieczora duet Hielle i Dittrich wygrali on Krasińskeigo całe Radziejowice, pałac, ogród angielski, okoliczne wsie, grunty orne i lasy. 
        Następnego dnia hrabia, do którego zapewne dotarł bezmiar straty, wysłał do Osady proboszcza parafi Radziejowice, aby przekonał on obcokrajowców od odstąpienia od wygranej. Proboszcz tylko sobie znanymi sposobami osiągnął połowiczny cel.
       Udało mu się uzyskać zwrot Radziejowic z pałacem oraz gruntów rolnych. W rękach zwycięzców pozostały wsie: Korytów i Hamernia wraz ze stawami oraz około 100 włók lasów, stanowiących według dzisiejszych miar około 17 km kw. dorodnego drzewostanu.

      Niech uzmysłowi nam ogrom porażki Krasińskeigo fakt, że dzisiejszy Żyrardów zajmuje powierzchniowo niewiele więcej niż 14 km kw.




środa, 13 listopada 2013

Epizod 33: Egzekucja za cmentarzem



           Bestialstwo i niekczemność oprawców nie miała granic. Mimo niewyobrażalnych tortur, połamanych rąk oraz zmasakrowanych twarzy żaden z morderców nie wykazał się choćby odrobiną ludzkości. Żaden z nich nie zlitował się nad praktycznie zabitymi za życia trzema młodymi chłopakami. Ba, nawet zmuszając do pochylenia się nad własnoręcznie wykopanymi grobami zwlekali z egzekucją, a na zwracające się ostatni raz w stronę nieba twarze, padały gromy niemieckich butów i chyba tylko za wysokim wstawiennictem, prawodopobobnie hr Sobańskiego, udało się przenieść zwłoki chłopców i pochować przyzwoicie na pobliskim cmentarzu.
grób rodzinny Stanclików

 A wszystko zaczęło się raptem dwa dni wcześniej 13 czerwca 1943 roku, roku największego terroru na ulicach Żyrardowa, kiedy to czterej wracający z odprawy AK-owcy wpadli przypadkowo na patrol niemieckiej żandarmerii na ulicy P.O.W. Czterej, gdyż tym czwartym, jedynym któremu udało się uciec był Jan Skrowaczewski. Był on najbardziej zdeterminowany, gdyż jako jedyny posiadał przy sobie broń. Widząc zbliżający i zainteresowany młodzieńcami patrol, odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Żandarmi otworzyli ogień do zbiega, ale skręcił on w Sienkiewicza i znanymi sobie opłotkami wymknął się. Pozastała trójka nie miała tyle szczęścia. Mierzący do nich żandarmii nie dali im żadnej szansy.

Janusz Horodyski, Zbigniew Stanclik oraz Władysław Holc wpadli  w ręce oprawców. 

      Wchodzący w skład osławionego 13 plutonu likwidacyjno-dywersyjnego Leona Waligóry chłopcy byli niezastąpionymi żołnierzami walczącymi z okupantem, a o tak późnej porze znaleźli się pechowo na ulicy P.O.W. z powodu odprawy zwołanej w celu ustalenia sposobu odbicie pojmanego przez Niemców oficera AK z Mszczonowa por. Ostrowskiego ps. "Mały", któremu w niedługim czasie udało się uciec z transportu.

     Pojmani przez żandarmów, przez dwa dni byli bestialsko torturowani, nie zdradzili jednak ani nazwiska czwartego, ani powodu tak późnego spaceru.

    Na nieszczęście moment pojmania zgrał się z narastającym terrorem w mieście. Rok 1943 był dla Niemców rokiem zbyt dużych strat, akcje dywersyjne komplikowały konieczność zwiększonej produkcji oraz ilości transportów. Zaostrzone represje miały zmiękczyć ducha Polaków i pokazać im, że każde działanie sabotażowe będzie surowo ukarane.

    W te narastające akcje niemieckich oprawców wpisała się bohaterska, ale niestety tragiczna śmierć trzech żyrardowskich żołnierzy AK. Rozstrzelani zostali oni, po wcześniejszych torturach, za żyrardowskim cmentarzem, od strony Teklinowa w pierwszej, publicznej egzekucji w mieście.  Tylko, dzięki wstawiennictwo, prawodpobodnie hr. Sobaskiego, udało się ekshumować ciała i wyprawić chłopcom przywoite pogrzeby. Rodzina Władka Holca pochowało jego ciało na cmentarzu w Wiskitkach, natomiast ciała Stanclika i Horodyskiego spoczęły na żyrardowskim cmentarzu, tuż obok siebie (E2/14/15).

    Dziś poza rodzinnymi pomnikami na cmentarzu pozostały nam po naszych bohaterach ulice zlokalizowane na terenie dawnej "brzezinki" za cmentarzem, których zostali patronami.
  


  

sobota, 9 listopada 2013

Epizod 32: Wilhelm Szymon Myszkowski - właściciel żyrardowskich kin


        Nie ma w Polsce rodziny, która podczas II WŚ nie straciła kogoś bliskiego. Jesteśmy w tym chyba jedynym krajem biorącym udział w konflikcie. Okrutny los nie oszczędzał tak biednych jak i bogatych, tak zwykłych szarych ludzi jak i klasę rządzącą oraz ludzi mających ogromny wkład w rozwój kultury, sztuki i nauki.
 Również w Żyrardowie wojna nie miała żadnych zasad i nie oszczędzała nikogo. Życie straciło kilkadziesiąt naprawdę wyjątkowych postaci, których strata odcisnęła piętno na dalszych losach miasta, społeczeństwa czy prowadzonych przez nich przedsięwzięć.

     Jednym z nich był  Wilhelm Szymon Myszkowski, właściciel między innymi kin w Żyrardowie. Aresztowany 18 października 1940 roku został przewieziony na Pawiak, a następnie, na początku 1941 roku, do Oświęcimia, gdzie zginął.

    Wilhelm Szymon Myszkowski w dwudziestoleciu międzywojennym był jednym z najbogatszych i najbardziej szanowanych obywateli miasta Żyrardowa. Nie był jednak autochtonem. Przybył to miasta z Myszkowic ze Śląska. Już na terenie swojego pochodzenia dał o sobie znać jego patriotyzm, zwłaszcza w obronie szkół. Po pierwszej wojnie, w której również wykazał się aktywnością tak w P.O.W. jak i Legionach Polskich , otrzymał od samego Józefa Piłsudskeigo Krzyż Legionowy, a od Rydza-Śmigłego – Krzyż P.O.W.
Po przybyciu do Żyrardowa wszedł w jedną z najbogatszych rodzin – Krastynów, właścicieli największej wówczas kamienicy w mieście oraz kina „Terra” znajdującego się w podwórku, w specjalnie do tego celu zbudowanej sali.
Po zaaklimatyzowaniu się w Żyrardowie jeszcze bardziej rozwinął swoją karierę polityczną. Począwszy od 1924 rodu zasiadał w Radzie Miejskiej, a po zamachu majowym włączył się w działalność Bezpartyjnego Bloku Współpracy z rządem zostając jego  prezesem w Żyrardowie. Dodatkowo w latach 1930-1934 sprawował funkcję przewodniczące Rady Miasta.

              Ciekawą historią, jaka miała miejsce w dawnym Żyrardowie i bezpośrednio dotyczyła Wilhelma Myszkowskiego była jego kandydatura do rady grodzkiej w Żyrardowie. Otóż podczas przedwyborczej walki na ulicach miasta pojawiły się klepsydry informujące o rzekomej śmierci Myszkowskiego. Okazało się, że tym dowcipnisiem był kontrkandydat Tomasz Michalak, który w ten sposób chciał pozbawić go głosów. W konsekwencji tego czynu wzburzony Myszkowski wypowiedział w afekcie słowa groźby w kierunku winowajcy. Sprawa zgłoszona na policję spowodowała wydanie wyroku na Myszkowskiego, który następnie w drugiej instancji został uchylony.  Jak widać czasy nie mają znaczenia, a chęć sprawowania władzy wyzwala w ludziach takie, a nie inne instynkty.  

         Biorąc ślub z Jadwiga Krastyn – córką Marcina Krastyna, którego grób jeszcze niedawno znajdował się na cmentarzu ewangelickim, stał się jednocześnie monopolistą na rynku kinematograficznym. Będąc właścicielem kin „Słońce” i „Len”, a dodatkowo posiadanie kina „Terra” przez żonę Wilhelma, pozwalało im dyktować warunki na jakże chłonnym rynku. Dodatkowo był właścicielem hotelu zlokalizowanego przez ulicy Sienkiewicza 1, o światowo brzmiącej nazwie „Royal”.               
Hotel ten w trakcie drugiej wojny służył żołnierzom Ochrony Pogranicza za siedzibę. 
dawny hotel "Royal"

    Podczas bombardowania miasta, w pierwszych dniach września, zrzucona bomba przebiła dach budynku , podłogę i wylądowała na parterze, nie wybuchając.

      Wilhelm Myszkowski doczekał się czwórki dzieci: Barbary, Edmunda, Heleny i Marii., a śladem dawnej rodziny na żyrardowskim cmentarzu jest grób Heleny, która zmarła w 2006 roku.

   Niestety przeszłość polityczna oraz wysoka pozycja w społeczeństwie nie umknęły uwadze okupanta, a okrutną tego konsekwencją była śmierć w Oświęcimiu. Na domiar złego żona Jadwiga wraz z córką Barbarą zmarły w obozie tuż po wyzwoleniu.


 

środa, 6 listopada 2013

Epizod 31: Mydło ze szczątków ludzkich - historia znaleziska w Żyrardowie



       Kiedy w redakcji lokalnej, żyrardowskiej gazety pojawiła się nieznana kobieta z niewielkim zawiniątkiem w dłoni, nikt nie podejrzewał, że wywoła to ogromne poruszenie w mieście i przez najbliższe kilka miesięcy będzie to temat numer jeden wśród mieszkańców, że każdy, czy to z chęci pomocy i rozliczenia morderców, czy tylko z czystej ciekawości będzie przetrząsał swoje mieszkania, komórki, czy zakamarki strychów w poszukiwaniu  złowieszczego i makabrycznego znaleziska, osławionego, aczkolwiek nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu - mydła R.I.F.
 

      Radziecka propaganda, po zakończeniu wojny robiła wszystko, aby zdyskredytować jeszcze niedawno przyjaciela-wroga siejąc w ludzkich umysłach różne niebotyczne historie. Starannie dawkowane  brzmiały nad wyraz autentycznie, a jedną z nich była właśnie historia produkcji na skalę przemysłową mydła z ludzkich zwłok – o tajemniczo brzmiącej nazwie R.I.F.
kostka mydła R.I.F.

Z taką właśnie kostką mydła o wymiarach 5,5cm na 3,5 cm zgłosiła się w 1968 roku do redakcji żyrardowskiej gazety mieszkanka Żyrardowa. Osobą tą była pani Maria Stanclik, matka bestialsko zamordowanego Zbigniewa Stanclika, obecnie patrona ulicy z Żyrardowie. W krótkim czasie kolejne osoby - Augustyn Kożuszek, Zofia Wosińska dostarczały swoje znaleziska, wszystkie w celu rozliczenia okupanta i postawienia do odpowiedzialności.  Opinia publiczna domagała się natychmiastowej reakcji, a żądne sensacji periodyki podgrzewały atmosferę. Mydło R.I.F. stało się sławne w Żyrardowie, zwłaszcza, że już wcześniej rozwinięto ten skrót do  "Rein Jüdisches Fett”, czyli "czysty żydowski tłuszcz".

        Wystarczyło to wzburzonemu społeczeństwu do tworzenia przeróżnych teorii, wymyślaniu historii i traktowaniu niesprawdzonych plotek jako fakt. Podobna sytuacja miała miejsce w całym kraju. 
        Doprowadziło to do takich zachowań jak np. skupowanie znalezionych kostek mydła przez Żydów, przewożenie do Ziemi Świętej i odprawiania pogrzebów, tychże kostek w obrzędzie judaistycznym. Nie było w ogóle intencji do głębszego przeanalizowania zebranych faktów historycznych. Nikt nie zastanawiał się, że jeśli już skrót R.I.F. rozwiniemy do powyższego to literę I powinna zastąpić J, gdyż po niemiecku piszemy „Jude” nie „Iude”.
     Kolejnym przykładem absurdalnych argumentów na niską zawartość tłuszczu w tym mydle oraz niskie właściwości piorące było stwierdzenie, że przecież pomordowani Żydzi byłi zagłodzeni, to i tłuszczu było mało.
    Przechodząc jednak do faktów niewątpliwym jest to, że takie mydło wytworzyć się da. Tłuszcz ludzki jest bowiem tożsamy ze zwierzęcym. Ponadto udowodnione zostało, że w laboratorium dr Spannera w Gdańsku takie mydło było wytwarzane, w niewielkich eksperymentalnych ilościach, ale jednak było. Nikt jednak nie był tam mordowany, a do jego eksperymentalnej produkcji używano wyłącznie zwłok ludzkich, między innymi z obozu Stuthoff. 

     Całość posiadanych faktów oparto na zeznaniach Mazura pomocnika-laboranta, który zeznał m.in. iż do masy tłuszczowej otrzymywanej w czasie wygotowywania ludzkich zwłok dodawano preparat chemiczny Bilzo, w procesie wytwarzania mydła nadającego się do mycia i prania. Zeznał też, że mydła używał sam dr Spanner.

      Zeznanie to zostało na potrzeby procesu odpowiednio ubarwione i przekręcone. W maju 1945 roku w Instytucie Anatomii znaleziono 148 ciał, część była bez głów. Odkryto też 98 samych głów oraz bardzo dużą liczbę fragmentów ciał i kości, zalegających wszystkie pomieszczenia. Zatrzymano wtedy właśnie Zygmunta Mazura, który opowiadał, że jest możliwa produkcja mydła z tłuszczu ludzkiego. Według niego, pierwszą partię mydła z ludzi wyprodukowano w lutym 1944. Było używane w instytucie do mycia rąk, stołów sekcyjnych, do prac porządkowych. Miało jednak jedną wadę: śmierdziało.
 
     Sprawa mydła R.I.F. ciągnęła się wiele lat doprowadzając w 2006 roku do zakończenia śledztwa prowadzonego przez IPN. Udał o się stwierdzić, że  cudownie odnaleziony, po wielu latach, słój z próbkami mydła z laboratorium Spannera nie jest produktem zawierającym ludzki tłuszcz, niemniej jednak nie zaprzeczono, że takie mydło było wytwarzane.  Mydło R.I.F. natomiast jako, że było niezwykle marnej jakości, nie pieniło się i marnie prało chętnie przekazywano do obozów, pobudzając w ten sposób wyobraźnię.

     R.I.F. tak naprawdę znaczy  „Reichstelle für Industrielle, Fettversorgung”, czyli Ośrodek Przemysłowego Zaopatrzenia Rzeszy w tłuszcze.


    Nasz Żyrardów, jak widzimy, również uległ wszechobecnej manii i uprzedzeniom, które ogarnęły kraj w latach 60-tych, zwłaszcza, że gorące jeszcze były głowy Polaków po latach cierpienia i terroru.
 

niedziela, 3 listopada 2013

Epizod 30: Nie całkiem zapomniany nagrobek - Leon Waligóra


         Niski, niepozorny grób (E3/2/9) ukryty pomiędzy nowszymi i bogatszymi pomnikami zupełnie nie przypomina wzniosłych mogił polskich żołnierzy, na których corocznie zapalone przez tłumy przybyszów, świecą się ogromne ilości przeróżnych lampek i zniczy, przypominając nam o tamtych okrutnych latach okupacji. Również on, Leon Waligóra, wniósł swój wielki wkład w walkę z okupantem, oddając swoje życie za wolność.
     
 
        Leon Waligóra trafił do Żyrardowa po klęsce września 39 r. i pozostał na tym terenie ukrywając się przez hitlerowcami. Dla zmylenia okupanta zmienił nazwisko na Kuran i podjął pracę w cegielni w Radziejowicach.
Tam nawiązał kontakty z żyradowskim ruchem oporu stając sie w krótkim czasie dowódcą 13 plutonu zajmującego się organizowaniem akcji dywersyjnych oraz wykonującego wyroki śmierci.
Leon Waligóra "Leon"

          To pod jego dowództwem udało się zlikwidować volksdeutscha "granatowego" Mathiasa Hegenbardta, czy uszkodzić radiostację w Grodzisku Mazowieckim. Pluton Waligóry zajmował się również wysadzaniem torów, akcjami dywersyjnymi na mleczarnie czy przeprowadzaniem pouczających rozmów z volksdeutschami, którzy zbyt gorliwie traktowani swoje obowiązki po podpisaniu list.  


       Nadszedł niestety pamiętny 5 września kiedy "Leon" został najprawdopodobniej zdradzony. Mówi się nieoficjalnie, że przez zaufanego kompana "Sępa", którego krótko wcześniej aresztowano w Warszawie na ul. Żabiej,. ale nie są to informacje do końca pewne. 
        Niemniej jednak Waligóra wraz z dwoma kompanami został osaczony przez gestopowców w gajówce u zaprzyjaźnionego z AK-owcami Józefa Wiśniewskiego na Piotrowinie, lokalu gdzie czuł się całkowicie bezpieczny. Zaskoczeni partyzanci nie byłi w stanie skutecznie się bronić, gdyż właśnie w tamtym momencie zajęci byli czyszczeniem broni. 





Trzech żołnierzy AK Leon Waligóra, Zdzisław Wolski "Wilk" oraz Józef Kowalczyk "Cietrzew" rzucili się instynktownie do ucieczki. Każdy w innym kierunku. "Leon" boczną furtką wybiegł na pole i zaczął biec w stronę pobliskiego lasu. "Wilk" przeskoczył przez płot na sąsiednią posesję i ukrył się w studni i w ten sposób udało mu się ocalić życie. "Cietrzew" natomiast, jako że wybiegł ostatni, puścił sie przebojem przez podwórko i główną furtkę. Na jego szczęście Niemcy rozbiegli sie po posesji zostawiając jedynie kierowcę przy samochodzie. Zupełnie zaskoczony Niemiec schował się za nim, co pozwoliło partyzantowi dobiec do torów kolejowych, gdzie trafiony został w nogę. Udało mu się jednak, mimo upływu krwi, dostać się do leśniczówki Piotra Kłosiewskiego w Puszczy Mariańskiej. Mniej szczęścia miał Waligóra. Mimo podjętej próby ucieczki, został trafiony i upadł w połowie drogi do lasu na polu buraków, a następnie dobity strzałem w głowę.
miejsce śmierci Leona Waligóry

      Dziś w miejscu śmierci "Leona" stoi pamiątkowy kamień, przed którym praktycznie zawsze świecą się znicze.


piątek, 1 listopada 2013

Epizod 29: Jak to z tym strajkiem szpularek było


       Od dłuższego czasu organizowane są w mieście przedsięwzięcia, inscenizacje, czy nawet ostatnio film dokumentalny, przedstawiające nam wydarzenia tamtych dni. Tamtej wiosny roku 1883, kiedy to w Osadzie Fabrycznej wybuchł pierwszy, powszechny strajk robotniczy, którego bezpośrednią przyczyną była decyzja właścicieli fabryki o obniżce płac spowodowana kryzysem roku 1882. Wzrost kosztów musiał być w jakiś sposób skompensowany, aby nie pomniejszać zysku licznych wysoko opłacanych dyrektorów, czy kierowników poszczególnych działów. Po wielu rozmowach zdecydowano się uderzyć, w mniemaniu fabrykantów, w najsłabsze ogniwo, czyli kobiety - szpularki, którym zapowiedziano, że ich kolejna pensja, wypłacana co dwa tygodnie, będzie niższa.
       7 kwietnia 1883 roku poinformowano je, że zgodnie z regulaminem z 1873 roku, regulaminem, który regulował jedynie wymagania i obowiązki pracowników, nic nie mówiąc o jakichkolwiek obowiązkach fabrykantów, ich pensje zostaną obniżone. Według wyliczeń robotników miała być to redukcja o ponad 13%, co przy głodowych zarobkach szpularek oraz wymogiem pracy od godziny 5 rano do 19 równało się samobójstwu.
     
       Dwa tygodnie później, 21 kwietnia 1883 roku w sobotę, gdy postanowiono, zgodnie z wcześniejszą decyzją, wypłacić im zmniejszone pensje, udały się do kantoru do dyrektora Tomasza Garvie z prośbą o nieobniżanie wynagrodzeń. Kiedy podjęte działania nie przyniosły skutku, po wielu niedzielnych spotkaniach i rozmowach, postanowiono, że w poniedziałek szpularki nie rozpoczną pracy, co w konsekwencji spowoduje przestój w fabryce z braku przędzy.
    Kiedy, rzeczywiście w poniedziałek, szpularki odmówiły podjęcia pracy, stary Dittrich z obawy, że przestój fabryki może wpłynąc na zyski, zaproponował przywrócenie płac, na co jednak nie przystali dyrektorzy, na czele z Mikołajem Wątróbskim. Aby zastraszyć strajkujące szpularki wezwano w trybie natychmiastowym ich rodziny i zagrożono wydaleniem z fabryki oraz Osady i odesłanie w rodzinne strony. Szantaż się jednak nie udał.
     Co gorsza dla właścicieli, po stronie szpularek stanęli młodzi tkacze, którzy również przyłączyli się do strajku.
    We wtorek protestowało już ponad 300 robotników, a w środę ściągnięto do Osady kolejne oddziały piechoty carskiej oraz Kozaków, którzy nahajkami próbowali rozgonić strajkujących już ponad 800 osób. Podczas tych zamieszek zatrzymano dziesięciu robotników, których osadzono następnie w areszcie gminnym. Po raz kolejny władze nie doceniły siły protestu. Zbulwersowani i wzburzeni robotnicy udali sie pod areszt, żądając wypuszczenia pojmanych. W tym momencie carski podoficer Rybałko stracił panowanie nad sytuacją i nakazał strzelać do tłumu.

     Od kul żołnierzy na miejscu zginęły dwie osoby, a trzecia zmarła następnego dnia w wyniku odniesionych ran. Ponadto kilka osób zostało rannych. Żadna z poszkodowanych  nie ukończyła dziewiętnastu lat.
  
     Ogromne wzburzenie robotników, po tym incydencie, przerodziło sie w niepohamowaną furię. Robotnicy wtargnęli do fabryki demolując i niszcząc wszystko co im wpało w ręce, czy to maszyny, czy dopiero co bielone płótna. Spuszczono również wodę rozkopując groblę. Dostało się również mocno Dittrichowi, który został poturbowany.
     
     Cała ośmiotysięczna fabryka stanęła na dobre, a tłumy robotników wyszły na ulice.

     Próbujący załagodzić dramatyczną sytuację stary Dittrich przedstawił robotnikom postulat zmieniający na ich korzyść warunki pracy. Obiecał również odprawienie uroczystego pogrzebu zabitym, oczywiście na koszt fabryki, który odbył się w piątek na cmentarzu w Wiskitkach. Mimo tych zapewnień przez kolejne dwa dni zostało aresztowanych kolejne kilkanaście osób, jednak powoli strajk wygasał, aby w sobotę 28 kwietnia, po tygodniu zmagań dobiegł końca. Udało się osiągnąć nieobniżanie pensji, skrócenie czasu pracy o godzinę oraz dostęp do sklepów fabrycznych.
    
    Strajk ten był nad wyraz przełomowy i istotny dla polskiego proletariatu. Zapoczątkował on walkę robotników żyrardowskich, który już niedługo przystąpili do kolejnych i kolejnych strajków.... świadomi bardziej swoich postulatów.