wtorek, 30 grudnia 2014

Epizod 106 - "60 pierwszych ulic Żyrardowa", czyli przemierzając miasto wzdłuż i wszerz - cz.3 -Wilczy Kierz


      Tak pierwsza z dawnych reprezentacyjnych alei jak i druga kończą swój bieg łącząc się z jedną z najstarszych ulic Żyrardowa, Józefa Mireckiego, dawniej Familijną przy czym najdalej datowanym odcinkiem jest ten pomiędzy 1-Maja, a Gabriela Narutowicza z monumentalnym "Familijniakiem" w tle.
     Ulice Mireckiego oraz Piotra Wysockiego znajdują się na styku trzech żyrardowskich dzielnic, Dzielnicy Żydowskiej, Osady Fabrycznej oraz Wilczego Krzu, kolejnego obszaru w wędrówce po dawnych ulicach. 
Kierując się Józefa Mireckiego na wschód dochodzimy do dawnej granicy Żyrardowa, czyli ulicy Karola Doczkała niegdyś noszącej nazwę Wilcza. Ulica ta stanowiła jeszcze na początku XX wieku praktycznie ostatnią utwardzoną drogę Żyrardowa, rozszerzając się nieco później o równoległą do niej Środkową, którą wytyczono w XX-leciu międzywojennym. 
     Dawną ulicą Wilczą dochodzimy do kolejnej o intrygującej nazwie Smocza, dziś niewielkiej uliczki, która od zarania dziejów Żyrardowa pozostaje wierna swej nazwie, aczkolwiek częściowo otrzymała patronat Pawła Hulki-Laskowskiego, nosząc również dość krótko imię Zyndrama Kościałkowskiego.
 Prostopadle do tejże drogi przebiega ulica Bratnia, której nazwa również historycznie nie uległa zmianie, prowadząc nas w kierunku południowym do targowiska, natomiast w przeciwległym do ulicy Bohaterów Warszawy, pierwotnie noszącej nazwę Alei Kolejowej następnie Ludwika Idzikowskiego, a także "tylko" Bohaterów. Równolegle do wspomnianej Bratniej, również łącząca wymienione drogi, to ulica Juliusza Słowackiego dawniej nazywana Nową i pod taka nazwą funkcjonująca przed II wojną światową. Łączy się ona z ulicą bezpośrednio przylegającą do targowiska, czyli Stanisława Moniuszki, która swój patronat otrzymała niedawno, nosząc wcześniej imię Ignacego Daszyńskiego współzałożyciela Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej nadane po II wojnie światowej. Pierwotnie jednak dzisiejsza ulica Stanisława Moniuszki to dawne Bagno, co było naturalnie związane z charakterystyką okolicy przez którą przebiegała. 
     Aby dać zadość wszystkim dawnym traktom tej strony targowiska należy wspomnieć o ulicy Kazimierza  Basińskiego pierwotnie Niecałej skrytej pomiędzy Pawła Hulki-Laskowskiego, a Bratnią.
 Wzdłuż przeciwległego płotu okalającego targowisko miejskie ciągnie się dość długa ulica Krótka, która nosi tą nazwę od początku swojego istnienia, zmieniając jednak chwilowo "ó" na "u", co nietrudno przeoczyć przeglądając dawne plany Żyrardowa zwłaszcza te z XX-lecia międzywojennego.
      Teren Wilczego Krzu opuszczamy ulicą Michała Ossowskiego, która do 1924 roku nosiła nazwę Poprzeczna, zapewne nadaną zgodnie z jej założeniem przestrzennym, gdyż w poprzek przecinała dwie główne ulice Osady Fabrycznej dzisiejsze Bolesława Limanowskiego oraz Tadeusza Kościuszki. Nim osiągniemy tą drugą z nich, będącą dawniej aleją reprezentacyjną nowej dzielnicy mieszkaniowej, po drodze mijamy niewielka ulicę, która do dnia dzisiejszego pokrywają kocie łby a sam jest układ do złudzenia przypomina właśnie niedaleką ulicę Najwyższego Naczelnika Siły Zbrojnej Narodowej podczas insurekcji kościuszkowskiej, z dodatkowym pasem zieleni rozdzielającym obie jezdnie. To Leopolda Cehaka, którego imię otrzymała jednak dopiero w 1992 roku i jest to jej trzecie wcielenie, po pierwotnej ulicy Brzozowej oraz wątpliwym patronacie Małgorzaty Fornalskiej polskiej komunistki związanej nieformalnie z Bolesławem Bierutem, z którego związku narodziła się nawet córka Ola nadanym po zakończeniu II wojny światowej.

środa, 24 grudnia 2014

Epizod 105 - "60 pierwszych ulic Żyrardowa", czyli przemierzając miasto wzdłuż i wszerz - cz.2 - Dzielnica Żydowska.

    Ulica P.O.W. oraz Aleja Partyzantów stanowią ponadto granicę dawnej Dzielnicy Żydowskiej. Dwie pozostałe, to najstarsza z żyrardowkich aterii - 1-Maja nosząca pierwotnie nazwę Wiskicka lub Wiskitska, a zmieniona na wniosek Rady Miasta w 1924 roku oraz "Montwiłła", czyli Józefa Mireckiego, przywódcy PPS, a pierwotnie nazwana Familijną, czego pamiątką jest monument - "Familijniak". Gwoli ścisłości, odcinek ulicy Józefa Mireckiego, pomiędzy 1-Maja, a Gabriela Narutowicza, to jedna z 6-ciu nastarszych ulic Żyrardowa powstała jeszcze przed 1867 rokiem.
   Wracając jednak na ulicę P.O.W., równolegle do ulicy 1-Maja w głąb dawnej Dzielnicy Żydowskiej prowadzi nas ulica Romualda Mielczarskiego pierwotnie nosząca nazwę Ogrodowa, będąc linią graniczną dawnego parku, obejmującego teren pomiędzy Aleją Partyzantów, P.O.W, 16-Stycznia, a właśnie Józefa Mireckiego. Teren ten został zagospodarowany na początku XX-wieku, gdzie wytyczono dzisiejsze ulice Heryka Sienkiewicza oraz Jana Dekerta.
       Ulica Romualda Mielczarskiego, na wysokości 16-stycznia, przechodzi w Borucha Szulmana, żydowskiego bojownika PPS znanego z ataky na carska policję. Nim jednak otrzymała Jego patronat do 1924 roku nosiła nazwę Wąska i stanowiła centrum Żydowskiej Dzielnicy. Po dawnych zabudowaniach tejże ulicy pozostały jedynie ostatnie ocalałe domy znajdujące się na przeciwko C.H. Dekada wybudowanego na terenie dawnego kina "Słońce". Inaczej ma się sprawa z dawną ulicą Ogrodową, gdzie do dnia dzisiejszego pozostało wiele dawnych budynków, a jedyne zapomniane to te stanowiące dzisiejszy parking zagospodarowany dla mieszkańców pobliskich wieżowców, choć zanim go utwardzono i wyłożono kostką, można było zobaczyć pozostałe fundamenty.

     Jak już wspomniano, centrum dawnej Dzielnicy Żydowskiej stanowiła ulica Wąska oraz prostopadła do niej ulica Stefana Okrzei, czyli dawna Fabryczna, również przemianowana w 1924 roku. Lata zrobiły swoje. Nie przypomina ona zupełnie swojego dawnego charakteru. Nie ma już unikalnych, drewnianych domów należących do Żydów, a spostrzegawczy przechodzień może sobie tylko wyobrazić jak wyglądała ta droga, przypatrując się zniszczonym oficynom przy strzyżowaniu z Alejami Partyzantów oraz unikalnym ruinom naprzeciwko PRL-owskich bloków.
Równolegle do ulicy Borucha Szulmana przebiegaja kolejne dwie historyczne ulice, Gabriela Narotowicza oraz wolnomularza Waleriana Łukasińskiego które to również nie zachowały swoich pierwotnych nazw.
Ciekawostką jest to, iż ulica Gabriela Narutowicza, na odcinku pomiędzy Józefa Mireckiego, a 16-Stycznia pierwotnie nosiła nazwę Targowej. Dalszy odcinek, w kierunku Placu nosił nazwę Szkolnej. Pierwszy z omawianych odcinków zmienił nazwę na Gabriela Narutowicza, ten drugi na Stanisława Moniuszki. Dopiero po zakończeniu II wojny światowej oba odcinki otrzymały jedną - Feliksa Dzierżyńskiego, który to patronat zmnieniono ponownie na Gabriela Narutowicza, tym razem jednak nadającgo obu odcinkom.
      Ulica Waleriana Łukasińskiego różni się zupełnie od pozostałych ulicy dawnej Dzielicy Żydowskiej. Jest szersza, co zostało podkreślone utworzeniem pasa drzewostamu oraz obustoronnego parkingu oraz co najważniejsze historyczną nazwą - Szeroka.
Ulica Waleriana Łukasińskiego dochodzi do terenu dawnego parku, ograniczonego od strony północnej ulicą 16-Stycznia, czyli noszącej datę "wyzwolenia Żyrardowa" spod niemieckiej okupacji, trzecią z kolei. Pierwotnie Tylna, po zakończeniu II wojny światowej zmieniono jej nazwę na Skwarczyńskiego.
      Teren dawnego parku przecinają dwie ostatnie ulice należące do terenu dawnej Dzielnicy Żudowskiej, omawiana wcześniej Henryka Sienkiewicza oraz ulica Jana Dekerta nosząca pierwotnie nazwę Janowska.
    Jeśli dawna ulica Wąska otrzymała patronat Borucha Szulmana, to jak na ironię ulica Janowska została zmieniona na Jana Dekerta, prezydenta Warszawy w latach 1789-1790 jawnego antysemitę.
Wracając jednak do Alei Partyzantów, równolegle do niej, po drugiej stronie zaniedbanego parku biegnie druga jednak nie mniej ważna dawna aleja dziś pod patronatem Piotra Wysockiego, dawniej nosząca imię drugiego "zdegradowanego" właściciela Żyrardowa, Karola Hielle, stanowiąca ponadto granice kolejnej historycznej dzielnicy dawnego Żyrardowa - Wilczego Krzu.                
        

środa, 17 grudnia 2014

Epizod 104 - "60 pierwszych ulic Żyrardowa", czyli przemierzając miasto wzdłuż i wszerz - cz.1 - okolice dworca

         Przemierzając w pośpiechu żyrardowskie ulice, bez znaczenia , czy dawnej Dzielnicy Żydowskiej, Podlasu czy Podblichu, warto wznieść pochylone w zadumie głowy i poszukać wzrokiem pozostałych jeszcze ceglanych domów, tych najstarszych często zaniedbanych. Uważny obserwator zwróci uwagę na znamienny fakt, iż wśród przepisowych tabliczek z nazwami ulic na wielu, zwłaszcza tych najstarszych budynkach, przymocowane pozostały jeszcze te dawne, niebieskie z białymi napisami oraz te mniejsze z numerami domów, także niebieskie z białą otoką. I tu następuje konsternacja, kiedy to przekonujemy się, iż np. funkcjonująca w świadomości młodego mieszkańca ulica ks. Piotra Ściegiennego widnieje jako Parafialna.

       Ta nieświadomość bądź celowe zaniedbanie władz daje nam możliwość, choć częściowo poznać dawnych patronów żyrardowskich ulic czy alei, będąc przy okazji darmową lekcją lokalnej historii.

      Idąc dalej często okazuje się, że dana ulica wielokrotnie zmieniała swoich patronów, czasami wracając do pierwotnego, faktem jest jednak to, iż tylko te o uniwersalnych i obojętnie brzmiących nazwach przetrwały niezmienione wszelkie zawirowania historyczne , a było ich w historii Żyrardowa naprawdę wiele.


     Rozpoczynając długi spacer z cyklu „60 pierwszych ulic Żyrardowa”  warto zacząć od punktu, z którego większość wycieczek daje swój początek, czyli od dworca.

Z placu przed stacją odchodzą trzy drogi prowadzące do "centrum" miasta, a konkretnie do fabryki będącej dawniej centralnym punktem na żyrardowskim planie. Pierwsza, ówcześnie najważniejsza, reprezentacyjna to Aleja Partyzantów, która swoją obecną nazwę otrzymała po II wojnie światowej patronując wcześniej dwóm mężom stanu oraz jednemu zbrodniarzowi: lokalnemu „władcy”, czyli Karolowi Dittrichowi, następnie podczas XX-lecia międzywojennego Józefowi Piłsudskiemu oraz dość krótko, na szczęście, podczas II wojny światowej Adolfowi Hitlerowi. Równolegle do Alei Partyzantów wciśnięta pomiędzy murowane, piętrowe kamienice, w większości pozostałości po żyrardowskich Żydach to ulica Henryka Sienkiewicza nosząca pierwotnie nazwę Foksal, czyli po rosyjsku „dworzec” – woksal. Dopiero w XX-leciu międzywojennym na cześć wybitnego pisarza, który z resztą wizytował Żyrardów i żyrardowską fabrykę, otrzymała imię tego wielkiego Polaka. I w końcu ostatnia, prostopadła do dwóch poprzednich, a równoległa do torów kolejowych łącząca się z główną arterią miasta 1-Maja. Ulica P.O.W. bo o niej mowa, to już jej trzecie wcielenie. Pierwotnie nazwana Przejazdem, po zakończeniu II wojny światowej otrzymała nazwę Obrońców Stalingradu, o czym możemy przekonać się do dnia dzisiejszego, gdyż dawnych tabliczek pozostało jeszcze kilka, zwłaszcza na odcinku pomiędzy ulicą Jana Dekerta, a Romualda Mielczarskiego. Fascynującą pamiątką tamtych czasów, jeszcze jakiś czas temu, była stylowa laterna, może trochę podniszczona, ale unikalna, umieszczona w narożniku kamienicy tuż przy jeszcze niedawno istniejącej kwiaciarni.  Niestety zniknęła bezpowrotnie, zapewne przywłaszczona przez jakiegoś fascynata żyrardowskiej przeszłości.              
 

piątek, 5 grudnia 2014

Epizod 103 - Młyn Szyszka, czyli najstarsza historia Żyrardowa


       Jeśli pomyślimy o najdawniejszej historii Żyrardowa, pierwsze co nam przychodzi na myśl to Ruda Guzowska i funkcjonujący tam folwark. Zanim on jednak powstał, wydobywano rudę żelazną, której pokłady wyczerpały się w XVII wieku i na tych właśnie gruntach postawiono ów folwark, a następnie młyn i resztę gospodarstwa. Nie było to jednak jedyne siedlisko na terenie dzisiejszego miasta, ponieważ w niewielkiej odległości od wspomnianej rudy znajdował się młyn.   
     Młyn ten należał dożywotnio do Sta
fragment "Mappy szczegulnej wojewodztwa rawskiego z 1792 roku"
nisława Szyszki, myśliwca z pobliskich Kozłowic, i właśnie od jego nazwiska wziął swą nazwę, która przetrwała aż do dnia dzisiejszego mimo, że po młynie czy pierwotnych zabudowaniach nie przetrwał nawet najdrobniejszy ślad, a teren wypełniają obecnie gruzowiska i obdarte ruiny dawnego bielnika.
Warto jednak mieć świadomość, iż pamięć po młynie tworzy najodleglejszą historię Żyrardowa, na równi z Rudą.
    Pierwsza wzmianka o młynie Szyszka pochodzi z roku 1564 i została spisana w momencie ówczesnej lustracji dóbr królewskich. Zanotowano wówczas, iż "jest też ku tej wsi (mowa o Kozłowicach) młyn, który przezywają Szyszka, leży w boru niżej rudy na stawie, który uczynion na rzece Radziejowce (czyli Pisi)". Szukając jego lokalizacji na dzisiejszych planach, mowa o terenie naprzeciwko dawnego kościoła ewangelickiego, w starym parku, tuż nad stawem.
     Kolejna informacja o tymże młynie pochodzi z 1602 roku dając nam wiedzę, iż posiadał on dwa koła mączne i jedno foluszowe nadal należąc do Szyszków. Po koniec XVIII wieku młyn był jeszcze w dobrym stanie, aczkolwiek dalsze fakty pozwalają nam się domyśleć, iż lustrowany młyn musiał być kolejnym, który wybudowano w tym miejscu. Zgodnie ze spisem z 1789 roku dowiadujemy się, że młyn Szyszka, podbity gątami (pisownia oryginalna) wybudowany został przez Paulę Ogińską (ci od Guzowa). Posiadał on wówczas dwa koła do mielenia i jedno do tłuczenia, czyli prezentował się identycznie jak wcześniej opisany. Posiadał on również komin. Obok młyna znajdował się jednoizbowy dom młynarza z alkierzem i komorą z kominem, z dachem pokrytym słomą. Naprzeciwko usytuowana była obora i stodoła.
fragment "Topograficznej karty Królewstwa Polskiego 1839-1843"

     Z biegiem lat w coraz mniejszym stopniu spełniał on swoją pierwotną rolę, także na początku XIX w. wytyczono tam posiadło wodno-fabryczne, tym samym przeznaczając nieuchronnie teren pod budownictwo przemysłowe.
     Tak oto rozpoczęła się szybka "kariera" Szyszki już nie z młyńskimi preferencjami, lecz podążając w zupełnie innym kierunku, choć "biały efekt" pozostał zachowany.
    5 października 1835 roku braci Piotr i Kazimierz Łubieńscy sprzedali Tadeuszowi Łubieńskiemu młyn Szyszka z przyległymi 10 morgami ziemi. Wytyczono wówczas większy teren i rozpoczęto budowę pierwszego bielnika, blicharni zwanej Szyszką, w której w 1837 roku rozpoczęto blichowanie wyrobów fabrycznych.
    Tak oto rozpoczął swoją działalność pierwszy "żyrardowski" bielnik, którego dalsze losy zostały ściśle związane z tą częścia miasta wpływając już wkrótce na nazwę dzielnicy powstałej w jego najbliższym otoczeniu, Podblichem zwanej.          

wtorek, 25 listopada 2014

Epizod 102 - Wilczy Kierz, czyli dzisiejsze targowisko

        Od ponad 80-lat targowisko miejskie przyciąga niezliczone  tłumy kupujących. W dzisiejszych czasach stało się kolejnym miejscem stałej pracy dla szerokiej rzeszy żyrardowskich handlarzy, którzy niestrudzenie, spędzają codziennie wiele godzin próbując upłynnić oferowane przez siebie dobra. Mało kto jednak  jeszcze pamięta, iż dawnymi czasy jedynymi dniami targowymi była środa i sobota, kiedy to długie kolumny wozów kierowały się nieprzerwanie na „Wilczy Kierz”, dawne mokradła zamienione właśnie na dzisiejszy rynek. Ale po kolei.
     Poprzecinany niewielkimi strumykami i rzeczkami, a w wielu miejscach podmokły. Taki był wówczas teren obecnego Żyrardowa. Stopniowo, kolejne trzęsawiska i mokradła wysychały bądź były niwelowane przez poszerzających kolejne połacie gruntu nowych gospodarczy. Nie inaczej miała się sprawa z dzisiejszym targowiskiem, które jeszcze pod koniec XIX wieku stanowiło zwarty i jednorodny obszar, zupełnie nieprzystosowany do jakiegokolwiek zagospodarowania, jednym słowem - nieprzyjazny.
Wilczy Kierz, czyli teren ograniczony dawnymi ulicami, Familijną, Wilczą (dzisiejszą Karola Doczkała) oraz Smoczą.
      Kępy sitowia, trzęsawiska i mokradła, a gdzieniegdzie wystające ponad teren olszyny. Sama nazwa zapewne została nieprzypadkowo nadana i posiadała swoje znaczenie. Dziś jednak zatarło się w pamięci żywych i odmętach historii. Może to od wilczych jagód, których niezliczone ilości rosły na Wilczym Krzu? Przynajmniej taka tezę wysunął Maciej Twardowski. Wielce prawdopodobne. Pewnikiem natomiast jest to, iż Wilczy Kierz robił wówczas za lokalną wylęgarnię wszelkiego robactwa, ze szczególnym wskazaniem na komary.
      Wilczy Kierz był miejscem strasznym, ale i magicznym. Jako, że rzadko się tam zapuszczano, obrósł przeróżnymi legendami. Ot choćby taką, jakoby niejeden pijak skończył swój marny żywot skracając sobie drogę przez trzęsawisko. Natomiast jako niezaprzeczalny pewnik traktowano wówczas fakt, iż utonął tam koń wraz z całym wozem.
wycinek planu Żyrardowa z 1926 roku

     Z resztą same nazwy otaczających do ulic dają nam do myślenia o stosunku emocjonalnym ówcześnie żyjących do tego zdradliwego terenu.
    Wilczy Kierz powoli, acz konsekwentnie wysychał i zarastał coraz to trwalszą roślinnością. Fakt ten został naturalnie wykorzystany i szybko zagospodarowano teren. W latach 30-tych XX wieku obszar ten wyrównano wykorzystując do tego celu bezrobotnych, których do tego zadania zatrudnił Magistrat, organizując roboty publiczne. Zasypano i wyrównano go używając piasku dowożonego zza cmentarza, z "brzezinki". Aby prace przebiegały sprawniej wybudowano tymczasową kolejkę wzdłuż ulic Środkowej, Familijnej i Ossowskiego. Tak oto oficjalnie teren dawnego trzęsawiska przestał istnieć. Nim jednak owe prace zostały wykonane, wyschnięty teren Wilczego Krzu już w latach 20-tych XX wieku wykorzystywano jako targ bydlęcy.        

piątek, 14 listopada 2014

Epizod 101 - Od tego się wszystko zaczęło - Stara Przędzalnia

      Dumnie wznosząca się ponad niskim, szedowym dachem dawnej tkalni, spogląda swoimi oczami na roztaczający sie pod nią plac Jana Pawła II. Przerobiona na nowoczesne lofty oraz ciągi "sieciówek" swoim frontem przyciąga wzrok, będąc symbolem i pamiątką minionych lat, lat wielkiego prosperity, kapitalistycznych właścicieli, miejscem pracy tysięcy dawnych osadników szukających szczęścia w ówczesnej oazie przemysłowej, wyrosłej praktycznie w szczerym polu, a ściślej puszczy, tuż przy gościńcu łączącym odległy Mszczonów z Wiskitkami i dalej z Sochaczewem.

"A.D. 1829 - STARA PRZĘDZALNIA"

       Symbol Żyrardowa. Ale czy ten oto rok, górujący nad placem, można traktować jako rzeczywisty moment powstania. Niekoniecznie. 
       Zgodnie z ogólnie dostępnymi annałami możemy łatwo stwierdzić, iż widniejąca na przędzalni data nie jest jednoznaczna i oczywista. Fakt, 24 czerwca 1829 roku zawiązano w Warszawie Towarzystwo Wyrobów Lnianych. 15 lipca tegoż samego lata (chodzi oczywiście o porę roku) na łamach "Gazety Warszawskiej" ogłoszono "Projekt założenia przędzalni lnu i tkalni płótna na machinach" - na wynalazku de Girarda datowany na 1 lipca. Również tego samego roku uruchomiono w Marymoncie eksperymentalną przędzalnię lnu będącą protoplastą "naszej".


       Wszystkie jednak znaki na niebie i ziemi, a dokładniej na papierze wskazują, iż budowę starej przędzalni rozpoczęto dopiero po dacie 9 sierpnia 1830 roku, kiedy to spisano akt założenia Fabryki Przędzalni Lnu. Zanim jednak budowa nabrała odpowiedniego rytmu i należytego rozpędu, wybuchło powstanie listopadowe. Prace na kilka lat zostały zamrożone. Dopiero w 1832 roku wznowiono działania tak na terenie starej przędzalni jak i domów mieszkalnych dla tkaczy, używając pod budowę cegieł i drewna dostarczanego przez Henryka  Łubieńskiego, a także korzystając z odpowiedniego dokapitalizowania z Banku Polskiego, o które postarał się Karol Scholtz.
      Sam plan budowy to dzieło wybitnego warszawskiego architekta Jana Jakuba Gay'a, twórcy m.in. siedziby Banku Polskiego na Placu Bankowym w Warszawie, spichlerza nad Narwią w Nowym Dworze Mazowieckim, cerkwi św. Aleksandry w Stanisławowie oraz pierwszego, żyrardowskiego dworca kolejowego. Wedle panującej wówczas gigantomanii stworzył dzieło same w sobie. 
Ogromny 4-kondygnacyjny budynek spełniał wszelkie nowoczesne zasady budowli przemysłowej. Kolos, o gigantycznej jak na owe czasy kubaturze 30 tys. m. kw. całkowicie zdominował otoczenie. Ale przecież o to chodziło. Ogromny na zewnątrz, wewnątrz aż przytłaczał, zwłaszcza nieprzygotowanych na to nowo przybyłych osodników przywykłych do minimalizmu i ciasnoty. 15 metrów szerokości i aż 108 długości pozwalało na zagospodarowanie drewnianej podłogi dwoma rzędami maszyn. Strop głównej hali wspierało 29 masywnych filarów, a na kolejne kondygnacje prowadziły dwie klatki schodowe. Dach tego kolosa pokryty został dachówką karpiówką. Budynek posiadał jeden większy komin oraz dwa mniejsze. W głównym została zamontowana "świstawka" która przez kolejne dziesięciolecia wyznaczała rytm dobowy żyrardowskich robotników. Pierwotnie miejsce dzisiejszej postfabrycznej hali tkalni zajmował skwer, który otwierał przestrzeń na powstały wkrótce plac.
      Uruchomienie fabryki nastąpiło 24 lipca 1833 roku, a pierwszym dyrektorem mianowano Pawła Arndta. Szybko jednak, bo już w 1834 roku, powołano głównego administratora fabryki, którym został Tadeusz Łubieński, proboszcz wiskickiej parafii oraz brat Henryka Łubieńskiego. Interesy rodzinne zostały zabezpieczone, uświadamiając nam jednocześnie z jaką nieufnością odnosili się Łubieńscy do fachowców, de Girarda oraz Arndta.
Jaki finalnie skutek przyniosło rodzinne zarządzanie firmą każdy wie. I niech podsumowaniem pozostaną legendarne słowa oceniające lata zarządu Łubieńskich i Lubowidzkiego, iż  "Z nich żaden na fabrykach się nie znał. Ulegli wyższemu nadchnieniu".     
  

piątek, 7 listopada 2014

Epizod 100 -Dom zarządcy parku z oranżerią w tle

       Pięknie odrestaurowany parterowy domek. Tak podobny do innych reliktów ery fabrycznej, a jednak zupełnie inny. Unikalny. To, co go odróżnia to „mur pruski”, konstrukcja niespotykana  w mieście. 

    Wykupiony na własność w 1996 roku przez jedną z rodzin doczekał się w końcu pilnego i naglącego remontu. Opłaciło się. Dziś pozostaje jednym z najgustowniejszych domów jednorodzinnych w Żyrardowie. 
    Historia jego powstania sięga lat 1883-1884 kiedy to został wybudowany i przysposobiony na biuro zarządcy parku. Różnił się on znacznie od dzisiejszego stanu. Pod koniec XIX wieku funkcjonował jako piętrowy budynek z bogato zdobioną drewnianą nadbudową oraz zwieńczony stromym dachem wykonanym z dachówki cementowej. Zwano go potocznie „willą Zakopianką”. Jak na ironię losu budynek w stanie praktycznie nienaruszonym przetrwał oba światowe konflikty, służąc nawet jako punkt zborny żołnierzy AK. Również czasy upaństwowienia, kiedy to został oddany w zarząd Zakładom Lniarskim nie wpłynął znacząco na pogorszenie jego stanu. Dopiero pożar z 1961 roku, który wybuchł na piętrze, niszcząc je praktycznie doszczętnie , spowodował podjęcie trudnej decyzji o nie odtwarzaniu zniszczonej kondygnacji, stając się wówczas budynkiem parterowym.
  Wtedy oto, w połowie lat 60-tych XX wieku zarząd nad budynkiem przejęło miasto, rozpoczynając bardzo szybki proces destrukcji zabytku. Nie uważając za konieczne przeprowadzanie chociażby podstawowych prac konserwatorskich, stan jego dramatycznie się pogarszał. I zapewne podzieliłby los wielu innych budynków będących pod zarządem Urzędu Miasta, gdyby nie wspomniana rodzina, która odrestaurowała go tchnąc w jego mury drugie życie.

    Niestety nie miał aż tyle szczęścia sąsiadujący z willą budynek dawnej oranżerii.  Kilkanaście lat później, w latach 1899-1903, na tyłach „pruskiego domku” wzniesiony został parterowy budynek z mansardowym dachem, jakże charakterystycznym dla innych ówcześnie budowanych domów, ot choćby „pałacyków”. Charakterystyczne półkoliste drzwi oraz okna nadawały budowli wyjątkowy charakter. Przekraczając drzwi wejściowe gość wstępował do całkiem sporego pomieszczenia stanowiącego centrum oranżerii. W kierunkach południowym i wschodnim wyrastały dwie identyczne szklarnie, gdzie uprawiano wiele gatunków rzadkich roślin. Jeszcze w latach 70-tych XX wieku budynek przedstawiał się w zupełnie przyzwoitym stanie, choć nie spełniał już swojej pierwotnej funkcji. 
   Dziś po oranżerii nie pozostał żaden ślad. Budynek stopniowo, acz konsekwentnie zapadał się w sobie. Bez żadnego nadzoru oraz jakichkolwiek prac konserwatorskich finalnie zniknął z krajobrazu Podlasu. Piękne, nowoczesne bloki mieszkalne oraz zadbany trawnik zajęły miejsce zabytkowej oranżerii, którą dziś możemy z nostalgią podziwiać jedynie na dawnych fotografiach.    

piątek, 31 października 2014

Epizod 99 - Jak dawne targowisko placem się stało,czyli krótka historia placu Jana Pawła II

    Spacerując po Placu Jana Pawła II, wśród sezonowych nasadzeń, kwitnących corocznie krzewów perukowca oraz niezliczonych ilości kwiatów wypełniających puste przestrzenie trawnika, alejkami przyozdobionymi szpalerami niskich drzew warto sobie uzmysłowić, iż nim plac stał się „placem” pełnił on pierwotnie rolę żyrardowskiego targowiska.
       Historia placu jest praktycznie tak samo długa jak fabrycznej osady, stawiając go w pierwszej linii pierwotnie zagospodarowanych i uregulowanych terenów, które rozpoczęły proces tworzenia dzisiejszego Żyrardowa. Po raz pierwszy plac pojawia się na planie z 1867 roku zatytułowanym „Wohnhausses in Zyrardover Fabrik”, gdzie wraz z kilkoma sąsiadującymi ulicami zaczyna tworzyć zalążek Osady. Usytuowany on zostały tuż przy głównej ulicy, naprzeciwko bramy zakładów.

    W początkowych latach istnienia zabudowany był w odmiennej formie niż dziś. Przy rynku wzniesione zostały piętrowe, murowane budynki nakryte niskimi dwuspadowymi dachami, budynki o kubaturze około 2 tys. m kw. Plac wybrukowano „kocimi łbami” , na których w kilku rzędach sadowili się handlarze i przekupki, rozstawiali oni swoje stragany i kramy, a wśród nich przewijał się tłum kupujących.  Hałas i rejwar panował nie do opisania.   (zdjęcie rynku). Nabyć można tam było praktycznie każdy towar. Od zabawek, koralików czy laleczek, po tekstylia, obuwie, naczynia, narzędzia, żywność, kończąc na świętych obrazach.  W te handlowe dni przez targowisko przewijało się również wielu żebraków i kalek proszących o jakąkolwiek zapomogę. Jako że plac był centralnym punktem Osady swoją siedzibę miała tu również żandarmeria carska zajmująca parterowy, drewniany barak.         Tworzenie się dzisiejszej zabudowy dawnego rynku rozpoczęło się w latach 60-tych XIX wieku wzniesieniem w jego północnej części piętrowego domu. Początkowo spełniał on funkcje mieszkalne z prywatną szkołą żeńską Amelii Berent mieszczącą się na piętrze. Następnie mieściło się w nim archiwum państwowe, obecne zaś między innymi jeden z wydziałów Urzędu Miasta. 

        W kolejnym dziesięcioleciu XIX wieku pustą przestrzeń, po przeciwległej stronie wypełnił budynek Ochronki Fabrycznej, aby po kolejnych 10 latach rozwinąć się o „Babiniec”, czyli 3-piętrowy dom mieszkalny przeznaczony dla personelu tejże ochronki. Kolejny postęp w zabudowie rynku nastąpił w latach 1896-1899, kiedy to zabudowano dwa naroża. W południowo-zachodniej części, przy ulicy Wiskickiej 12, wzniesiono 3-kondygnacyjny dom o powierzchni 520 m kw., w kształcie litery L  z podpiwniczeniem i niskim dwuspadowym dachem. Pierwotnie pełnił on funkcje usługowe, ale już od 1906 roku parter zajęły sklepy, piętro zaś lokale mieszkalne. Niedługo potem zainstalował się tam Urząd Pocztowy, który dopiero w 2009 roku go opuścił. W części północno-wschodniej, przy ówczesnej ulicy Szkolnej, zbudowano Kantoratschule. Plac powoli się zamykał.              Kolejnym etapem jego zabudowy, może nie związanym ściśle z samym placem było zamknięcie jego wschodniej perspektywy przez wybudowanie w 1903 roku „dużego kościoła”. Ostatnie wolne jeszcze naroże zabudowano  w 1910 roku wznosząc w jego północno-zachodniej części dzisiejszy Magistrat, również na planie litery L.  Do wybuchu I wojny światowej na parterze mieścił się sklep fabryczny zwany „Detalem”, do którego wejście znajdowało się w narożniku budynku. Wyższe kondygnacje przeznaczone były natomiast na mieszkania dla wyższych urzędników. Długa historia samej funkcji „Magistratu” rozpoczęła się w 1916 kiedy to Żyrardów otrzymał prawa miejskie. Kiedy niezagospodarowany został już tylko jeden plac, zlikwidowana została ulica Strażacka na odcinku targowisko-ulica Długa, a już wkrótce teren ten wypełnił Dom Ludowy, którego budowę zakończono w 1912 roku. Plac jednak nie pełnił tylko roli targowiska oraz przestrzeni pod zabudowę. Jego nie mniej istotną funkcją, związaną bezpośrednio z doskonałym umiejscowieniem w przestrzeni Osady było często organizowanie wiece oraz wszelakie uroczystości. A strajków żyrardowskich robotników było wiele. Po zakończeniu I wojny światowej rola placu jako targowiska powoli deprecjonowała się. Ponadto w ramach robót publicznych w XX-międzywojennym, kiedy to każde jakkolwiek płatne zajęcie było na wagę złota, postanowiono zasypać pozostałe jeszcze trzęsawiska i bagna na ówczesnym targu bydlęcym i przemianowanie go na targowisko, gdzie znajduje się po dziś dzień. Plac natomiast w końcu otrzymał patrona, wojewodę Władysława Sołtana. Przebudowano go wówczas sadząc drzewa i wytyczając alejki, a w centralnej jego części urządzono fontannę. Kiedy nastały czasy II wojny światowej pyszni Niemcy zmienili jego nazwę, na szczęście tylko tymczasowo, na plac Adolfa Hitlera. Szybko jednak, po odzyskaniu niepodległości, nazwa została zmieniona. Pomysłodawcą był kasjer Zakładów Lniarskich, Rybkowski, który zaproponował zmianę nazwy na Plac Wolności i pod taką oto przetrwał aż do 1998, kiedy to w końcu otrzymał imię dzisiejszego patrona.

środa, 22 października 2014

Epizod 98 - Jak na naszych oczach giną zabytki - areszt carski przy ulicy Bolesława Limanowskiego

    Wciśnięty gdzieś pomiędzy nowoczesne bloki, a zabytkowe domy robotnicze. Mimo, iż usytuowany dziś praktycznie w centrum miasta, z dnia na dzień staje się coraz mniej widoczny. Dobudowany od strony zachodniej postsocjalistyczny garaż oraz zwisające rzędami sznury z wysychającą bielizną. Od czasu, gdy nad większą częścią zawalił się dach, a ściana boczna pękła otwierając jego czeluści dla przypadkowych przechodniów, historia zaczęła zapisywać karty zupełnie przyziemnymi ale systematycznymi zdarzeniami, doprowadzającymi powoli do jego całkowitej destrukcji. Przyroda i żywioły wzięły sprawy w swoje ręce.

   Wcześniej jednak proces ten zapoczątkowany został przez okolicznych opijusów, którzy upatrzyli sobie jego cztery ściany jako doskonałe miejsce do organizowania libacji alkoholowych i dopiero zawalenie się drewnianego stropu oraz przerobienie jego części na graciarnię oraz komórki, przerwało ten barbarzyński proceder profanacji miejsca upamiętniającego historię żyrardowskich robotników, walczących o wolność, godną pracę oraz poprawę swojego jakże ciężkiego bytu początków XX wieku. 

    Dziś jednak mało kto pamięta, jaką rangę historyczną ma to miejsce i ten walący się, niepozorny budynek. 

    Historia powstania aresztu carskiego sięga roku 1899, kiedy to został  on wybudowany przy ulicy Długiej tuż za ostatnimi fabrycznymi domami, w niewielkiej odległości od siedziby wójta mieszczącej się przy ulicy Teklinowskiej, dziś Ludwika Waryńskiego. Lokalizacja nie była przypadkowa. Jak najdalej od Osady, niewidoczny dla żyrardowskich robotników. A dalej tylko pola, mokradła i odległy cmentarz.

Od samego początku miał on ściśle przypisaną rolę. Przetrzymywano w nim aresztantów. Głównie prowodyrów i uczestników nasilających się strajków robotników żyrardowskich zakładów oraz Rewolucji 1905. Zwykle krótkoterminowo, których następnie albo wypuszczano, albo przewożono do Warszawy m.in. Cytadeli. Cały areszt składał się z czterech maleńkich celi. Podłoga wybrukowana została kocimi łbami, a w każdym z pomieszczeń znajdowało się jedno niewielkie okienko zabezpieczone grubymi stalowymi prętami. A do tego solidne metalowe drzwi z judaszem.

   Na naszych oczach znika kolejny zabytek. A tak niewiele potrzeba, aby go uratować. Nie ma on przecież kubatury Resursy czy Kantoru. Jego odrestaurowane nie jest związane z poniesieniem wielomilionowych kosztów, a jego wartość historyczna wydaje się nieznacznie mniejsza niż wymienionych żyrardowskich kolosów. Ba, przecież to praktycznie rówieśnik Kantoru, czy Kościoła Karola Boromeusza, a starszy brat Domu Ludowego. A to że niepozorny i niereprezentacyjny?

poniedziałek, 13 października 2014

Epizod 97 - Pożar kościoła Karola Boromeusza


     24 sierpnia 1978 roku, tuz przed godziną osiemnastą spokojne i wyciszone ulice Żyrardowa wypełnił dźwięk syren. Najpierw jedna, dwie, wkrótce dołączyły jednak do nich kolejne zbliżające sie od strony Skierniewic, Mszczonowa i Wiskitek. Wszystkie one zmierzały tylko w jednym kierunku, w stronę małego kościoła, kościoła pod wezwaniem Karola Boromeusza.
    Największy pożar jaki wybuchł w Żyrardowie od końca II wojny światowej, opanował niespodziewanie mały kościół siejąc spustoszenie i zniszczenie w tym najstarszym katolickim Domu Bożym.
Żmudne dochodzenie przeprowadzone wkrótce wykazało prozaiczną przyczyne tegoż żywiołu. Otóż niezbyt przewidujący budowniczowie plebanii, której budowa rozpoczęła się kilka miesięcy wcześniej, korzystali z energii elektrycznej własnie z kościoła. Podłączając betoniarkę do kościelnej instalacji na cały dzień spowodowali zbytnie obciążenie słabej jakości przewodów, co w konsekwencji doprowadziło do stopienia się izolacji. Rozgrzane do czerwoności druty szybko znalazły dogodny materiał.
       Gdyby stało się to w samym kościele, pożar zapewne szybko by ugaszono. Niestety traf chciał, że wybuchł on na poddaszu, gdzie mógł bez przeszkód rozwijać się, by gdy już osiągnął siłę trudną do opanowania, przebić się przez sklepienie, zrzucając na posadzkę kościoła kolejne płonące żagwie.
     Wydobywający się z Domu Bożego dym pierwszy zauważył pan Budkiewicz, który natychmiast zawiadomił straż pożarną. Po około dwudziestu minutach pierwsze wozy przybyły na miejsce, ale gasić nie zaczęli, ot z braku wody. Jakoś tak niemrawo, bez większej aktywności przyglądali się wraz, z coraz to liczniejszym, tłumem gapiów jak żywioł trawi, to co w tamtym systemie było "do strawienia". Widząc tą niefrasobliwość pani Zofia Kałużna biegiem udała się do pobliskiego szpitala skąd dodzwoniła się do Straży Franciszkańskiej z Niepokalanowa. Udało się również w końcu zmobilizować obecnych na miejscu strażaków by zaczęli gasić pożar korzystajac z wody zebranej w basenie ppoż. na terenie szpitala.

     Przybyli na miejsce strażacy z Niepokalanowa od razu zabrali się do pracy. Uratowali zabytkowe organy, ocalili chór oraz wynieśli meble i obrazy.
Pożar udało się zlokalizować około godziny dziewiętnastej, niestety dach juz zdążył spłonąć doszczętnie. Około drugiej w nocy pożar opanowano, ale dogaszanie trwało jeszcze do soboty. Jak tylko udało się w pełni zlikwidować zagrożenie zdruzgotani, ale ambitni parafianie zabrali się do oczyszczania pogorzeliska, usuwając wodę z wnętrza, a także gruz i spalone deski.
     Tak jak szybko pożar doprowadził kościół do katastrofalnego stanu niestety ówczesny system nie działał. Ile ścieżek musial wydeptać proboszcz Wolski wie tylko on. Osiem miesięcy borykał się z przydziałem drewna, a przecież kościół nie miał dachu. Jesień była deszczowa, a zimę 78/79 ochrzczono zimą stulecia. Kilkucentymetrowa pokrywa śnieżna wypełniła wnętrze. Proboszcz jednak nie przerwał swojej misji. Nabożeństwa niedzielne odbywały się w podpiwniczeniu nowo budowanej plebanii, w tygodniu zaś w kancelarii pod chórem.
   W odbudowę zaangażowało się wiele osób, którym dobro parafii leżało na sercu. Zmobilizowały się również władze. Na usunięcie skutków pożaru komitet wojewódzki przeznaczył 100 tysięcy złotych, kuria warszawska 200 tysięcy, biskup Miziołek dołożył kolejne 100 tysięcy. Nawet parafia ewangelicko-augsburska wysupłała 2,5 tysiąca.
W marcu 1979 roku udało się, przy ogromnej pomocy ówczesnego kierownika ds. zaopatrzenia w GS pana Stanisława Leśnickiego uzyskać drewno z Hajnówki. Wkrótce wiele przychylnych osób robiło wszystko, aby jak najszybciej przywrócić budynek do stanu sprzed pożaru. Usunięto przepalone tynki, założono nową instalacje elektryczną, a katolicy niemieccy ofiarowali nowe, elektryczne organy.
    Straty oszacowano na kwotę miliona złotych. Kościół jednak udało się doprowadzić do stanu używalności dzięki ogromnemu zaangażowaniu proboszcza Wolskiego oraz pracy wielu osób.

czwartek, 2 października 2014

Epizod 96 - Julian Blachowski, czyli ten co dyrektora Koehlera-Badin'a życia pozbawił

proces Juliana Blachowskiego

      26 czerwca 1932 roku w pobliżu modnej i gustownej kawiarni „Ziemiańskiej”, najmodniejszej w ówczesnej Warszawie ciszę i monotonię dnia przerwał huk wystrzału. I kolejny. Wysoka postać, której strój znamionował majętność i wysoką pozycję zachwiała się, a robiąc kilka kroków wpadła w bramę przy ulicy Mazowieckiej 1. Z bramy tej o własnych siłach już nie wyszła. Ratujący go ludzie przenieści umierającego do pobliskiej apteki dr A.Sklepińskiego. Na ratunek było jednak za późno. Wezwany lekarz stwierdził zgon na skutek rany postrzałowej w serce.     

    Tak oto zginął człowiek odpowiedzialny za całkowity upadek i rozkład żyrardowskich zakładów, odpowiedzialny za degrengoladę i nędzę żyrardowskich robotników i ich rodzin – Gaston Koehler-Badin, który w Szwajcarii zostawił żonę i troje dzieci. Wykonawcą zaś „wyroku” i woli ludu mianował się Julian Blachowski, zredukowany były pracownik Zakładów Żyrardowskich, pracownik Kantoru i były przewodniczący Rady Miasta. Postać znana i ceniona w środowisku lokalnym. Blachowski nie uciekał. Oddał trzymany rewolwer mówiąc:" Zabiłem łobuza!" "Musiałem to zrobić, musiałem...".    

    Sama historia życia Blachowskiego godna jest uwiecznienia na piśmie, a nawet sfilmowania. Urodzony w 1890 roku w Warszawie. Zesłany na Sybir w 1907 roku za przynależność do PPS oraz czynny udział w demonstracjach ulicznych roku 1906.

wagon ze zwłokami Koehlera-Badin'a

   6 lat. Najpierw w Omsku, później półtora roku w pojedynczej celi. Następnie gubernia irkucka, gdzie poznał swoją żonę Ksawerę, córkę zesłańca. Dopiero w 1918 roku udaje im się wrócić do Polski, gdzie osiedlają się w Żyrardowie. Niedługo udaje się Blachowskiemu zagościć w mieście Dittricha. Bieda i brak środków do życia rzuca go do Francji, gdzie podejmuje pracę w kopalni węgla kamiennego. I tam długo miejsca nie zagrzał. Wraca do Żyrardowa i znajduje zatrudnienie w fabryce jako biuralista. Kariera jego rozwija się.  Wstępuje ponownie do PPS oraz aktywnie uczestniczy w życiu politycznym. Mając dodatkowo chwalebną przeszłość zesłańca staje się osobistością szanowaną i poważaną, do tego stopnia, iż w 1924 roku zostaje wybrany na Przewodniczącego Rady Miasta Żyrardowa. Dlatego dziwnym i niewyjaśnionym jest fakt, iż do kolejnych wyborów PPS Blachowskiego nie wstawiła. Fakt ten zaważa na dalszym jego życiu. Rozczarowany i odrzucony popada w depresję. Cierpi na bóle żołądka, źle sypia, nie jada. W konsekwencji zaczyna zaglądać do kieliszka, co negatywnie wpływa na jego pracę zawodową i zaangażowanie. Z tego też powodu w 1931 roku na wniosek dyrektora Waśkiewicza zostaje zredukowany

     Rodzina przenosi się wówczas do Warszawy na Pragę, na ulicę Kępną 6. Mieszkanie w Żyrardowie chętnie jednak zachowują. Wszak żona Blachowskiego często dojeżdza do szkoły im. Konopnickiej. Waśkiewicz jest nieugięty. Straszy Blachowskiego eksmisją i nałożeniem opłat. Problem mieszkania urasta do ogromnych rozmiarów W tym też celu szukał Blachowski sposobności rozmowy z „najwyższym”. Kiedy w końcu udaje mu się go „wytropić” dwa szydercze słowa „Weg! Weg!” przelewają czarę goryczy. Julian Blachowski daje upust swojej frustracji i beznadziejności.
     Strzały na Mazowieckiej odbiły się szerokim echem w ogólnopolskiej prasie. Wysłannicy największych i najpoczytniejszych dzienników delegowani zostali do obsługi rozprawy sądowej. Rozpoczął się proces tak Blachowskiego, jak i całego Żyrardowa. Polska zobaczyła w końcu jakie niegodziwości mają miejsce w tym „mieście duchów”,  jak absurdalnie zarządzana jest fabryka, jak traktuje się ludzi, robotników, dla których zakłady są całym życiem. Na światło dzienne zaczynają wychodzić coraz to mroczniejsze absurdy jakie zapanowały w Żyrardowie po przejęciu zakładów przez konsorcjum francuskie. Permanentne redukcje, masowe zwolnienia, dyskryminacja i strach. Przodował w tym Koehler-Badin, który podczas swoich bardzo rzadkich wizyt w fabryce, wyżywał się na robotnikach, szydząc, kpiąc i podsycając strach nagłymi zwolnieniami, ot tak, za zbyt grube lub krzywe nogi, otyłość czy aparycję. W końcu był ich panem. Ale czego można było się spodziewać po osobniku, który w genach odziedziczył brutalność, nienawiść, sadyzm i bezwzględność? W genach po ojcu, który był osobą chorą umysłowo.
      I tam uderzył Blachowski.
     Kiedy rozpoczął się proces, tłumy gapiów chciały zobaczyć na własne oczy tego szaleńca, a z drugiej strony bohatera. Doszło to tak kuriozalnej sytuacji, iż wpuszczano „widzów” z biletami. Broniący Blachowskiego Henryk Gacki i Leon Berenson wywiązali się swoich zobowiązań. Wyrok pięciu lat więzienia był nad wyraz łagodny, ale całkowicie zasadny, gdyż powód działał pod wpływem silnego wzruszenia duchowego. Ważniejszym jednak skutkiem były podjęte w końcu przez państwo działania, które jednak dopiero w 1934 roku doprowadziły do usunięcia Francuzów z  Żyrardowa.
Ale to nie koniec. Po apelacji wyrok zostaje zmniejszony do czterech lat. Blachowski odzyskuje równowagę duchową i aktywnie zaczyna działać w więzieniu. Kilkukrotnie przenoszony ląduje we Wronkach. Jednak nie pozostaje sam. Żyrardowscy robotnicy wdzięczni za jego czyn zakładają komitet, do którego wstępują również włodarze miasta. Petycja z ponad 7 tysiącami podpisów wpływa do prezydenta Ignacego Mościckiego, który 13 lutego 1934 roku ułaskawia Blachowskigo.   
      Dziś na naszym, żyrardowskim cmentarzu po najbliższej rodzinie Juliana Blachowskiego pozostał grobowiec syna Stefana. Niestety do dziś nie ustalono gdzie pochowano Juliana Blachowskiego rozstrzelanego przez Niemców 23 stycznia 1943 roku.

czwartek, 18 września 2014

Epizod 95 - Krótko o zwyczajach rodzinnych w dawnym Żyrardowie

      Pierwotna ludność Żyrardowa wywodziła się głównie ze środowiska wiejskiego, środowiska, które przesiąknięte było najprzeróżniejszymi gusłami czy obrzędami,  którym, w warunkach miejskich przybyła ludność nadała nowy charakter.

     Ot, choćby spotkania sąsiedzkie. Dziś, tak często przebiegamy obok najbliższych współmieszkańców, najbliższych ale w sumie nieznanych. Nie mamy czasu dla sąsiadów, nie mamy czasu dla rodziny. A przecież  dawniej  odruchy  takie były jak najbardziej naturalne, a rodziny unikające spotkań były „źle widziane” i traktowane jako „wywyższające się”. Latem na podwórkach w określonych gronach znajomych, głównie w podziale na płeć i wiek, zimą natomiast w mniejszych grupach, w mieszkaniach. Mężczyźni z kartami, kobiety z robótkami ręcznymi. Rozmawiano o nowinkach z pracy, targu czy świata, udzielano rad i porad, np. jak uchronić się przed „urocznymi oczami”, złymi duchami czy chorobami.

     Trzeba w tym wszystkim pamiętać, iż tamte czasy, końcówki XIX w i początku XX, przepełnione były wszelkiego rodzaju straszydłami, strzygami oraz duchami. W okolicach odległego cmentarza podskakiwały „mierniki” czyli duszyczki niechrzczonych dzieci, natomiast wichura niewątpliwie znaczyła, iż właśnie powiesiła się stara baba. Podczas jesiennych, deszczowych dni włóczyły się dusze topielców, a w niektórych domach zwłaszcza na Blichu i przy przejeździe straszyło. Dlatego też ludność starała się udobruchać je pacierzami, jałmużnami i mszami zadusznymi. Magie i mistycyzm podkreślali dodatkowo wędrowne „dziady” i „baby” doskonale znający się na odczynianiu rzuconego uroku oraz leczeniu znachorskimi metodami.

     Jednak jedne z najbardziej fascynujących rytuałów, niestety często już zapomnianych tyczyły się zaręczyn, ślubu, oczepin, czy następnie przyszłych matek i narodzin potomka.

Otóż kawaler, nawet zaręczony, nie mógł odwiedzać przyszłej młodej w piątki, ani podczas Wielkiego Tygodnia. Nie mogli się również spotykać w tygodniu przed ślubem,  zgodnie z potoczną maksymą, iż „młodzi ślepną przed ślubem”, a także słuchać własnych zapowiedzi w kościele.

    Jeśli chodzi o termin ślubu to nie wolno go było brać w maju i listopadzie, bo przynosiło to nieszczęście, jednak od tego przesądu dość często zdarzały się wyjątki. Złym omenem był deszcz podczas tego najważniejszego dnia. Wierzono, że jeśli podczas ślubu zgaśnie świeca, to które z nowych małżonków siedzi bliżej niej ten na pewno umrze pierwszy. Ponadto państwo młodzi podczas ceremonii zaślubin musieli jak najbardziej stykać się ramionami, tak profilaktycznie, aby nikt ich nie rozłączył.

    Panna młoda, odchodząc od ołtarza, powinna okręcić młodego wokół siebie, w wiadomym rzecz jasna celu. A po ślubie, najpierw jechano do domu, gdzie rodzice dawali młodym chleb, sól, kieliszek z wodą i wódką. Jeśli młody wybrał tego z trunkiem pewnikiem było, iż będzie dużo pił.

   Jednak to nie koniec zagrożeń, jakie czyhały na nowych małżonków. Jeśli podczas oczepin przypadkowo rozdarto welon, niewątpliwie wróżyło to nieszczęśliwe małżeństwo.

A po ślubie, naturalnym było szybkie staranie się o potomka, zupełnie inaczej niż w dzisiejszych czasach.

     A tu, na przyszłą matkę czaiły się kolejne niebezpieczeństwa. Jeśli kobieta w ciąży przestraszyła się ognia i w konsekwencji tego dotknęła jakiejś części ciała, dziecko niewątpliwie będzie miało tam znamię. Analogicznie, jeśli przestraszyła się myszy, dziecko nabędzie myszkę. Jakby tego mało, zakazane było patrzenie przez dziurkę od klucza. Kto chciałby mieć zezowate dziecko?. Krzywe zęby u potomka były natomiast konsekwencją wpatrywania się w zająca. 
    Jeśli już szczęśliwie matka uniknęła wszechobecnych pokus i dzieciak urodził się bez powyższych wad, tuż po narodzinach, na rączce wiązano czerwoną wstążkę - to od „uroku”.

   A już za chwilę pierwsza kąpiel i kolejna sposobność „uroczenia” noworodka. Z tego też powodu wodę z pierwszej kąpieli należało wylać przed zachodem słońca. To na wypadek, aby dziecko nie krzyczało.  A wybór chrzestnych? Tylko tacy o najlepszych cechach charakteru, w końcu malec go po nich odziedziczy. Choć tak naprawdę dziś ma to również niebagatelne znaczenie, przy czym trochę inaczej odbieramy  i wartościujemy pojęcie „cech charakteru”.

    Jak widać ciężkie było życie w ówczesnych czasach. Egzystencja naznaczona wieloma nakazami, zakazami, czy obowiązkami.

    Na każdy kroku trzeba było mieć się na baczności. A nawet nie doszliśmy do świąt. Ale o tym może kiedyś indziej.

piątek, 12 września 2014

Epizod 94 - Historia Resursy Fabrycznej


       Ozdobna gazowa latarnia, dwa okrągłe medaliony tuż nad wejściem symbolizujące kulturę i sztukę oraz szyld informujący, iż mieści się tu Zrzeszenie Urzędników Towarzystwa Akcyjnego Zakładów Żyrardowskich.
Jak sama nazwa wskazywała przybytek ten został wybudowany dla wyższych urzędników i tylko oni mogli korzystać z jego walorów i mnogości dostępnych funkcji. Zrzeszenie to umiejscowiono  w budynku na skrzyżowaniu ulic Wiskickiej i Długiej - Resursie Fabrycznej. Postawiony około 1870 roku z zewnątrz nie wyróżniał się niczym szczególnym, ot kolejny ceglany budynek. Wewnątrz natomiast przepych i bogactwo szczegółów wykraczały poza wyobrażenia zwykłych robotników. Do dyspozycji bywalców udostępnione zostaly ekskluzywne gabinety, wyposażone w miękkie fotele i kanapy. Biblioteka i czytelnia z fachową literaturą, sala bilardowa i pokoje do gry w karty, a na piętrze pokoje gościnne dla przyjezdnych. Wszystko jednak przesłaniała swoim bogactwem sala teatralna. Kryształowe żyrandole, bogato złocone malowidła ścienne zapierały dech w piersiach nawet przyzwyczajonym do przepychu notablom.
      W tych oto olśniewających przestrzeniach ćwiczyła orkiestra oraz zespół teatralny złożony z urzedników i ich rodzin. 
     Na tyłach Resursy znajdował się drewniany budynek, w którym mieściła sie kręgielnia oraz Klub Kręglarzy "Kamm" zrzeszający najlepszych zawodników, oczywiście wywodzących się z żyrardowskich elit. Obecne murowane, parterowe lokum powstało dużo później, w 1905 roku, pełniąc obecnie funkcję muzealną i wystawową.

     Wybuch I wojny światowej zakończył okres świetności Resursy. Dopiero pod koniec zmagań wojennych ponownie jej mury zaczęły gościć kolejne towarzystwa i grupy. Pod koniec I wojny światowej Towarzystwo "Samokształcenie" oraz Polska Macierz Szkolna zaczęły organizować odczyty wygłaszane m.in przez Pawła Hulkę-Laskowskiego, czy dr Aleksandra Szulca, a "Lira" wystawiała sztuki. Tętniąca znów życiem Resursa oferowała gościom występy, koncerty i zabawy, zmieniając jednocześnie skład socjalny bywalców. Coraz więcej zwykłych robotników uczęszczało na organizowane zabawy, a zwieńczeniem tej przemiany stało się zorganizowanie 19 XI 1918 roku posiedzenia Rady Delegatów Robotniczych, o czym przypomina tablica pamiątkowa.
     Lata dwudzieste to z kolei okres licznych zabaw organizowanych pod protekcją niesławnego Waśkiewicza, dyrektora Zakładów Żyrardowskich. Wybuch II wojny światowej po raz kolejny odizolował Resursę od ogółu społeczeństwa. "Deutsche Haus" z kawiarnią, bufetem i pokojami gościnnymi był "Nur fur Deutsche", a dodatkowo siedzibę swoją miał tam "Selbschutz".
    Po zakończeniu wojny wiele organizacji i lokatorów przewinęło się przez jej mury. W latach 50-tych znajdował się tam "Dom Pioniera", a następnie świetlica dla dzieci pracowników zakładów. Poźniej, w latach 60-tych, Szkoła Włókiennicza kształcąca młode kadry oraz Przyzakładowy Dom Kultury Zakładów Przemysłu Lniarskiego.

      Przez wiele lat, bez remontów, budynek popadał w coraz większą ruinę. Na szczęście generalna rekonstrukcja z lat 2009-2011 przywróciła jej dawny blask, stawiając Resursę wśród  historycznych budowli będących wizytówką miasta.

       

wtorek, 2 września 2014

Epizod 93: Wybitny żyrardowski solista - Kazimierz Worch



     Żyrardowskie karty historii zapisane są wieloma znamienitymi nazwiskami. Część z nich wymieniamy jednym tchem, część kojarzy nam się z pewnymi pojedynczymi wydarzeniami w tej tak krótkiej, aczkolwiek burzliwej historii miasta. Istnieją też postacie zupełnie zapomniane, a zasługujące na swoje miejsce w naszej pamięci. Postacie nietuzinkowe i nad wyraz wybitne, ale z niewiadomych powodów usunięte gdzieś na margines wspomnień.
     Doskonałym przykładem pasującym do powyższych słów jest postać znamienitego śpiewaka operowego, gwiazdy XX międzywojennego, postaci jak najbardziej wartej przypomnienia, Kazimierza Worcha. 
    Urodził się on w 1892 roku w Żyrardowie, w wielodzietnej rodzinie majstra Zakładów Żyrardowskich. Po zakończeniu edukacji pracował jako fryzjer, jednak świadomy swoich zdolności wokalnych oraz zachęcany przez przychylnych i życzliwych ludzi rozpoczął naukę śpiewu u pani J. Żarskiej co wkrótce, w 1916 roku, zaowocowało rozpoczęciem występów w zespole H.Halickiego w Lublinie. Ambitny młodzieniec nie poprzestał na tym.  Dalej kontynuował naukę, ucząc się śpiewu u S.Dobrowolskiej i samego  Zygmunta Mossoczego, wielkiego i cenionego solisty, a następnie dyrektora Opery Warszawskiej.
    Debiut Kazimierza przypadł na 15 grudnia 1917 roku w warszawskim Teatrze Nowości, gdzie pracował do lipca 1919 roku. Z Teatru Nowości przeniósł się do „Czarnego Kota”, aby po kolejnych dwóch latach dostać angaż w Teatrze Nowym, tym samym gdzie występował Julian Tuwim.  Znając charakter kontraktowej pracy ówczesnych artystów widać to jak na dłoni w przebiegu kariery Worcha, tą charakterystykę w dążeniu do coraz to większej doskonałości, co przekładało się na coraz to atrakcyjniejsze angaże. Często wówczas przemierzał wraz z zespołem Polskę wzdłuż i wszerz z humorystyczno-operowymi występami.
   Lata 1922-1930 to szczyt jego kariery. Worch  koncertuje i śpiewa w Stanach Zjednoczonych, gdzie o mały włos ten znamienity wówczas śpiewak, nie stracił życia w wypadku samochodowym.Okres amerykański to prawdopodobnie najlepszy okres w jego karierze, czego ukoronowaniem były występy wraz  z Adą Sari, polską wybitną śpiewaczką operową oraz nagranie kilku płyt.
   Po powrocie do kraju występował w „Komecie” oraz Teatrze Wielkim we Lwowie jako jeden z solistów . Tu ponownie miał zaszczyt towarzyszyć Adzie Sari, występując wraz z nią w „Cyruliku Sewilskim” Rossiniego jako sam Figaro.Jego przyjemny, barytonowy głos dał mu szansę występów w takich partiach jak Lorenty w „Manewrach jesiennych”, Juszkowa w „Hotelu Imperial”, Marcelego w „Cyganerii” oraz Fryderyka w „Lakme”, niestety trochę za niski wzrost uniemożliwiał partnerowanie primadonnom zwłaszcza tym wysokiego wzrostu.
   Ostatnim Teatrem, którym występował był „Teatr 8.30„ założony przez Leopolda Brodzińskiego, gdzie spędził sezon 1933-34. Niestety teatr nie przetrwał. Kazimierz Worch stał się bezrobotnym, a czarę goryczy tej jakże wrażliwej i artystycznej duszy, przelała odmowa wspólnika dotycząca zorganizowania wspólnej imprezy operetkowej, w której Worch pokładał wielkie nadzieje.
   8 lutego 1935 roku tragiczna śmierć dosięgnęła Kazimierza Worcha, o czym z wielkim smutkiem i donosił m.in. „Goniec Częstochowski” z 15 lutego 1935 roku. Przedwczesna śmierć wybitnego artysty była ogromnym wstrząsem dla rodziny oraz szerokich kręgów artystycznych. 

   Na szczęście pozostały nam wspomnienia i duma, iż taka osobowość wydeptywała te same ścieżki co my. Warto o nim pamiętać i odwiedzić grób na naszym cmentarzu, gdzie Kazimierz Worch spoczywa.