czwartek, 31 grudnia 2015

Epizod 126 - Mniejszość niemiecka w dawnym Żyrardowie

Obco brzmiące nazwiska. Nadal codzienność dzisiejszego Żyrardowa. Wszak każdy z nas zna kogoś, kogo nazwisko brzmi jakbyśmy mieli do czynienia z rodowitym Czechem, Rosjaninem czy Niemcem. Czy to Leffeltowie, Worchowie, Klattowie, Doczkałowie, Frankowie czy Reichowie, wiele z tych rodzin ma wśród swoich zacnych przodków, najstarszych, a może nawet jednych z pierwszych mieszkańców naszego grodu, tych którzy przecierali szlaki, pierwszych robotników czy urzędników. W końcu multikulturowość dawnego Żyrardowa była oczywistością, a współżycie osób sprowadzonych z różnych krańców Europy funkcjonowało zupełnie przyzwoicie i mogłoby nadal funkcjonować gdyby nie zamęt pierwszowojenny, który wpierw przetrzebił mniejszości narodowe Żyrardowa, a wybuch II wojny światowej praktycznie zupełnie ujednolicił i wypłaszczył lokalne społeczności miast i wsi, pozbawiając nas możliwości praktycznego obcowania z fascynującymi kulturowo mniejszościami.
Nie inaczej sytuacja miała się z jedną z najliczniejszych mniejszości narodowych dawnego Żyrardowa, czyli Niemcami, którzy pojawili się na terenach okalających dzisiejszy Żyrardów tuż po 1797 roku, sprowadzeni przez Feliksa Łubieńskiego. Ponad 300 sukienników zasiedliło kilka nowych wsi powstałych w dobrach Łubieńskich. Tak oto powstały m.in. Feliksów, Teklinów, Henryszew, czy Józefów. Większość z nich pochodziła z Prus oraz Saksonii, ale wśród nich można było znaleźć również emigrantów ze Szlezwika a nawet Bawarii.
    Kolejna, niewielka grupa przybyła już po wybudowaniu żyrardowskiej fabryki, a byli to głównie mieszkańcy Prus szukający na terenie Osady lepszego bytu. Jednak największa fala Niemców napłynęła do Żyrardowa po przejęciu zakładów przez Hiellego i Dittricha wywracając wkrótce do góry nogami udziały poszczególnych mniejszości w populacji Osady. Znamiennym faktem jest porównanie do innej znaczącej grupy robotników czyli Czechów, którzy w początkowych latach funkcjonowania fabryki stanowili bez mała 20% społeczeństwa przy tylko 5% osadników niemieckich. Jednak szybki transfer fachowców, personelu wyższego szczebla , urzędników czy też wysoko wykwalifikowanych robotników wraz z rodzinami, których faworyzował Dittrich spowodowało szybkie odwrócenie proporcji, także już w 1870 roku Niemców w Osadzie było około 20%, Czechów natomiast tylko 5%.
     Wracając jednak do początkowych lat istnienia fabryki osadnicy niemieccy pełnili głównie funkcje wyspecjalizowanych tkaczy ręcznych. Przejęcie zakładów przez nowych właścicieli spowodowało szybki ruch w hierarchii fabrycznej. Zaczęto ściągać już nie tylko tkaczy, ale również osoby do obsadzenia stanowisk dyrektorskich, kierowniczych, urzędniczych oraz nadzorczych nad, w mniemaniu Dittricha, słabo wykwalifikowanymi polskimi robotnikami. Rządy nowych właścicieli w zakładach szybko doprowadziły do urzędowego obowiązku posługiwania się dwoma językami, przy czym na terenie fabryki wymagano głównie niemieckiego. Jakże musiała to być trudna, dla jeszcze niedawno prostych często niepiśmiennych chłopów, konieczność opanowania kolejnego po polskim i rosyjskim, języka. Kolejną różnicą działającą na korzyść niemieckich osadników było ich miejskie pochodzenie, a co za tym idzie większe obycie i świadomość.
    Niemcy, jak każda z mniejszości trzymali się w grupie, w ścisłym zjednoczeniu i wzajemnej pomocy. Wielką rolę odgrywała w tym wiara i wyznanie, większości z nich ewangelicko-augsburskie, ale nie można zapominać również o Baptystach i Reformatorach.
    Istotną kwestią było także zatrudnianie, głównie dyrektorów i wyższych urzędników, na kilkuletnie kontrakty. Nie czuli oni potrzeby asymilacji czy nawet stałego zamieszkania, często zajmując pokoje hotelowe w Resursie bądź wynajmując mieszkania w dyrektorskich willach. Sytuacja elity była do tego stopnia wyjątkowa, a przywileje z nią związane tak szerokie, iż wielu z nich z wielką ochotą przyjeżdżało na kilka lat do Żyrardowa, aby wyraźnie poprawić swoją i tak wyśmienitą pozycję i pomnożyć majątek. Wysokie wynagrodzenia, zwolnienie ze służby wojskowej, bardzo niskie czynsze za wynajem lokali, darmowa opieka lekarska, czy wyłączność na dostęp do Resursy. Czego chcieć więcej.
   Pracownicy Zakładów Żyrardowskich to jednak nie jedyni mieszkańcy żyrardowskiej aglomeracji pochodzenia niemieckiego. Pobliski Teklinów poza dostarczaniem taniej siły roboczej do fabryki wychował również inny typ radzącego sobie w ówczesnej rzeczywistości Niemca. Bogatego właściciela gruntów, który zwietrzył intratny interes w budowie kamienic i wynajmowaniu lokali wiecznie głodnym powierzchni robotnikom. Tak oto grupa bogatych Niemców opanowała północne rejony dzisiejszego miasta, a wyrastające jak grzyby po deszczu kolejne kamienice zaświadczały o ich majętności i wysokiej pozycji społecznej.
   Populacja mniejszości niemieckiej rozwijała się i rozrastała osiągając w 1914 roku niebagatelna liczbę 2300 osób. I wtedy wybuchła wojna.           
  

czwartek, 3 grudnia 2015

Epizod 125 - Egzekucja pod nosem żołnierzy niemieckich, czyli wyrok na Volksdeutscha Eryka Marksa

       Jak pewnie i bezpiecznie czuli się "niemieccy donosiciele" i pomagierzy w Żyrardowie podczas II wojny światowej, niech świadczy pewien szokujący i haniebny fakt śmierci niejakiego Śliwińskiego, który chyba zbyt wcześnie poczuł falę zbliżających się Rosjan i nazbyt otwarcie wyrażał swoje opinie i nadzieje.
      Niemcy czuli już na karku oddech zbliżających się hord ze Wschodu, które natenczas ulokowały się bezpiecznie po drugiej stronie Wisły. Wymusiło to na Niemcach coraz częstsze wezwania obywateli Żyrardowa do stawiania się w Domu Ludowym, skąd ciężarówkami wywożono ich na akcje kopania rowów przeciwczołgowych. Tak było również tego 22 lipca 1944 roku. 
     I otóż ów pan Śliwiński, ku swojej niechybnej zgubie, zbyt głośno i ostentacyjnie wyrażał swoje zdanie na ten temat, w końcu "...Ruscy są za Wisłą...". Niechybnie dla niego usłyszał to kolejny po Paprzyckim tłumacz żandarmerii - Eryk Marks. Jak na gorliwego Volksdeutscha szybko poinformował o tym fakcie landrata, który bez pardonu kazał Polaka zastrzelić.
     Czyżby historie Funka i Paprzyckiego niczego go nie nauczyły? Wynika z tego, iż najzupełniej nic. Czuć się tak pewnie, by wśród nieprzychylnego tłumu donieść na bądź co bądź sąsiada i nie liczyć się z konsekwencjami, na które nie trzeba było długo czekać? Gdyby wiedział, iż zostały mu tylko trzy godziny życia. Ale przecież był taki bezkarny.
    Kiedy żyrardowska komórka AK została o tym fakcie poinformowana, a biorąc pod uwagę dotychczasową działalność Marksa, wyrok zapadł natychmiast. Wówczas do mieszkania zlokalizowanego przy ulicy H. Sienkiewicza wysłano czterech egzekutorów. Około godziny 13-stej zaczaili się przed domem, ale jak na złość Marks tego dnia postanowił  już się nie pokazywać na mieście. Ponadto bliskość niemieckich żołnierzy stacjonujących w budynku gimnazjum czyniła akcję dużo trudniejszą. Trzeba było jednak podjąć decyzję i do mieszkania udał się Józef Ekielski ps. "Ponury" żołnierz 1 kompanii, a na klatce schodowej przyczaił się Ryszard Wielogórski ps. "Góral". "Zuch" i inny nieznany z nazwiska żołnierz pilnowali bramy. 
     Kiedy Ekielski wszedł do mieszkania zastał tam jednak tylko ojca Marksa oraz dwie kobiety. Skazanego nie było w polu widzenia. "Ponury" jednak szybko myślał. Na pytanie ojca co chce od jego syna uwiarygodnił swoją wizytę niezwłoczną konieczności przekazania pisma, ale tylko do rąk własnych. Kiedy usłyszał to Marks wyszedł z drugiej izby trzymając jednak dłoń w kieszeni. Ekielski musiał działać szybko. Z zaskoczenia wyciągnął broń i oddał trzy strzały w jego kierunku. Marks zdążył również nacisnąć na spust, ale chybił. Nie był to jednak koniec tej brawurowej akcji. Ojciec zabitego rzucił się na "Ponurego" próbując wyrwać mu broń. Ten był jednak szybszy. W mieszkaniu były już dwa trupy. Zdenerwowany Ekielski zawołał "Górala", który przeszukał ciało zabierając dokumenty. Żołnierze AK wyskoczyli na ulicę licząc, iż na pewno wystrzały zaalarmowały stacjonujących w pobliżu Niemców. Jednak nie. Ulica nadal była senna i spokojna. Chłopcy przez nikogo nie niepokojeni udali się w kierunku ulicy P.O.W, a następnie Radziwiłłowską do pobliskiego lasu.
    Tak oto kolejny nadgorliwy Volksdeutsch dobił do bram Hadesu.
     
     

piątek, 13 listopada 2015

Epizod 124 - Jakie imiona nadawano dzieciom w Żyrardowie na przełomie XIX i XX wieku



     Jedno z najważniejszych zadań oczekujących rodziców. Wertowane setek kartek, przejrzane setki stron internetowych.  By było wyjątkowe, unikalne, bądź najpopularniejsze, podobające się szerokiemu gronu takich samych poszukiwaczy i tak samo myślących rodaków. By brzmiało pięknie, czysto, by w końcu samym nim podnieść status społeczny wyniesionej prawie na ołtarze pociechy.
     Imię. Wyznacznik wartości i klasyfikator dzisiejszych czasów. Ileż to przemyśleń i kolejnych wykreślonych pozycji. I w końcu ten jedyny, nasz, unikalny, wyjątkowy Jakub, czy Zuzanna przychodzi na świat.
    Moda na imiona istniała od zawsze, zmienna jak moda ubraniowa nadawała kolejnym epokom swój wyjątkowy charakter i styl. Warto zatem poznać przynajmniej ułamek historii nadawania imion żyrardowskim dzieciom na przełomie XIX i XX wieku i porównać z dzisiejszymi, które „zdobią” nasze pociechy.
   Otóż przed ponad stu laty najczęściej nadawanym imieniem dla małych dziewczynek była bezapelacyjnie Marianna, czy też Marjanna z liczbą 848 nadań do całkowitej liczby ponad 15 tyś. urodzeń, Marianny, której dziś ciężko szukać w urzędach stanu cywilnego jako że z ponad 5% na początku XX wieku  pozostało ledwie 0,4%. Niemniej łaskawie moda obeszła się z Janinami oraz Stanisławami, chociaż Janinki jeszcze się pojawiają jako powrót do dawnych czasów, o tyle Stanisław nie ujrzymy wśród najmłodszych.
   Jak moda wraca może świadczyć o tym mocna pozycja najpopularniejszego imienia męskiego Żyrardowa przełomu wieków, czyli Stanisława, który dziś święci swój powrót na czołowe pozycje. Małych Stasiów godnie wspierają Jasie, dawniej drugie najczęściej nadawane chłopcom imię w Żyrardowie z niebagatelną liczbą 487 wpisów do rejestrów, dziś również piastujące drugą pozycję. Niewiele mniej  wózków woziło po dawnym Żyrardowie Marianków, Władziów, Józefów, Henryków, Wacławów czy Stefanów. Każde z tych imion dziś nadawane jest sporadycznie i zapewne nie prędko wrócą na dawne zaszczytne miejsce.
Wracając jednak do żeńskich imion warto przytoczyć dwa, a mianowicie Helenę i Zofię, które dziś są tak popularne jak w analizowanym okresie, chociaż małe Zosie spotkamy jednak częściej. Jednym z ciekawszych faktów jest sporadyczne nadawanie małym dziewczynkom imienia Matki Boskiej – Marii nadanej raptem 82 razy. Pobożniej było nadać Mariannę niż imię Najświętszej ze Świętych, wszak nie godziło się. Kolejnym przykładem nieśmiertelności imienia, aczkolwiek używanego zawsze w umiarkowanych ilościach są Anny, które okupują zawsze pozycje około dziesiątego miejsca.
   Przechodząc jednak na drugi biegun trudno sobie dziś wyobrazić, że na przełomie XIX i XX wieku w Żyrardowie trudno było znaleźć w urzędzie stanu cywilnego tak popularnego dziś Jakuba, lidera obecnych rankingów, którego imię oczywiście w wielokulturowym Żyrardowie jak najbardziej funkcjonowało, tyle że w gminie żydowskiej. Podobnie sytuacja miała się Szymonem.  O tyle o ile trzech Jakubów w przeciągu siedemnastu lat narodziło się wśród rodzin chrześcijańskich o tyle próżno szukać tak popularnego dziś Bartka tudzież Bartłomieja, czy Filipa święcącego swoje pięć minut, a Mateuszów czy Kacprów zapewne traktowano ówcześnie podobnie jak dziś patrzymy z lekkim pobłażaniem na Felicjanów, Melchiorów czy Apolinarego z wynikiem około trzech nadań w przeciągu dziesięciu lat.
Podobnie rzecz ma się z imionami żeńskimi. Nie ujrzałyby nasze oczy  i nie usłyszały uszy, aby jakakolwiek matka wołała na swoją córkę Maja, Oliwia, Lena czy Nikola, a za ogromny sukces byśmy obrali słysząc imię Zuzanna, Gabriela czy Amelia nadane odpowiednio trzy ,dwa i cztery razy. Trochę, choć niewiele lepiej sytuacja miała się z Juliami i Emiliami (trzydzieści dwa razy),  Antoninami, dziś skróconej do Poli (tylko sześćdziesiąt jeden razy),  czy tak popularnymi za naszego życia Ewami, wówczas nadane tylko siedmiu dziewczynkom.  
     Ciekawostką w tym natłoku imion jest tak popularna Małgorzata i nie mniej inspirująca rodziców Agnieszka. Dziś może nie aż tak popularne, ale trudno sobie wyobrazić, że pomiędzy rokiem 1893, a 1907 pojawiły się odpowiednio siedem i cztery, a tak niepopularne dzisiaj Sabiny, Cecylie, Genowefy czy Franciszki grubo przekroczyło sto nadań.
    Wśród męskich imion dużo częściej spotykamy Adamów i Piotrów, imion tak samo popularnych co dawniej aczkolwiek na niższym poziomie nadawania (około pięćdziesiąt razy), wielu jest jednak dziś Wojciechów i Mikołajów tak obcych jeszcze sto lat temu.
    Odrębną grupę imion stanowią zaczerpnięte z obcych języków dawniej nadawane głównie dzieciom z małżeństw mieszanych (katolicko-ewangelickich, czy katolicko-reformowanych). Mowa tu o Fabianach, Marcelach, Oliwierach czy Fryderykach, a także Emmach, Igach czy Martynach. 
    Kolejną ciekawostką świata dawnych imion jest całkowity brak tak znanych dziś choć rzadko nadawanych imion kwiatowych, a mianowicie Róż, Malwin, Jaśmin, Kalin czy Wiolet. Kończąc ten krótki spacer warto zwrócić baczną uwagę zwłaszcza w kontekście ustawy, która od 1 marca 2015 roku zezwala na nadawanie dzieciom obco brzmiących imion. Widząc nasilający się od kilku lat stały rosnący trend i biorąc pod uwagę obecną sytuacje możemy spodziewać się zalewu Brajanów, Dajan, Dżesik i Wanes z przeróżnych konfiguracjach bez jakiegokolwiek uzasadniania swojego wyboru, ale również Carmen, Andrei, Elen, Hannah, Jessic, Marik, Kiar, a wśród chłopców: Mików, Scottów, Kelwinów, Kewinów, Natanów czy Rafaelów. 
    Aby jednak zakończyć optymistycznym akcentem, gwoli przypomnienia najczęściej nadawane imiona w Żyrardowie pomiędzy 1893, a 1907 rokiem.
 
Marianna
Stanisław
Janina
Jan
Stanisława
Marian
Helena
Władysław
Władysława
Józef
Kazimiera
Henryk
Zofia
Wacław
Leokadia
Kazimierz
Anna
Stefan
Genowefa
Franciszek
Stefania
Zygmunt
Irena
Bolesław
Jadwiga
Karol
Józefa
Aleksander
Bronisława
Leon 

        

czwartek, 22 października 2015

Epizod 123 - Kobiety Żyrardowa górą, czyli Spółdzielnia Pracy "Żyrardowianka"



Ciąg niskich murowańców szarych i obdrapanych  z odpadającymi w wielu miejscach płatami tynku odsłaniającymi starą, dobrą radziejowicką cegłę. Jak wzrokiem sięgnąć, zniszczone zębem czasu piętrowe, dawne domy czynszowe Podblichu wyznaczają kierunek marszu dawnych mieszkańców Teklinowa. I nagle na skrzyżowaniu z ulica Polną urywają się  stanowiąc zarazem koniec dawnego Żyrardowa a jednocześnie początek historycznej wsi wchłoniętej przez rozrastające się miasto. I właśnie tu, po lewej stronie dawej ulicy Teklinowskiej, w odległości nie większej niż kilkadziesiąt metrów od ostatniego skrzyżowania pobudowany został pokaźny budynek, który dziś po dostawieniu PRL-owskiego klocka zupełnie stracił swoją pierwotną formę, aczkolwiek detale widoczne na fasadzie szczęśliwie pozwalają umiejscowić jego pochodzenie na lata dużo większej wrażliwości na piękno i wrażliwość artystyczną. Dziś, zwłaszcza okresie letnim kiedy to porośnięty dokumentnie pnączami wygląda tak jakby chciały ukryć się i nie rzucając  w oczy przetrwać kolejne lata w swojej wegetacji, powolnej, acz stabilnej, która krok po kroku zbliża go do nieuchronnego zapomnienia. A przecież jego pochodzenie jak mało którego budynku w tej części miasta jest warte wzmianki..

     Otóż mimo, iż nie ma on nawet sto lat, a dokładnie osiemdziesiąt sześć wiosen to w swoich murach gościł niezliczone rzesze mieszkańców, którzy w ramach założonej cztery lata wcześniej spółdzielni „ Żyrardowianka” starali się, z lepszym lub gorszym skutkiem zarobić na swoje utrzymanie oraz zapewnić swoim rodzinom choć minimum środków na podstawowe potrzeby. I to wszystko w okresie, kiedy bieda i nędza zagościły w mieście na dobre, zbierając pokaźne żniwo. Ale od początku.

     Zakończenie I wojny światowej i odzyskanie niepodległości było tylko początkiem na długiej drodze ku wyjściu kraju na prostą. Zniszczenia wojenne, bieda i głód. W związku z tym, aby choć trochę wspomóc społeczeństwo władze państwowe zaproponowały założenie w Żyrardowie szwalni, oczywiście pracującej na potrzeby wojska. Zatrudniono w niej głównie inwalidów oraz wdowy po poległych żołnierzach umieszczając jej siedzibę w szkole im.Staszica. Stan ten trwał przez cztery lata, kiedy to nagle, w 1923 roku, robotników zwolniono. Bezrobotni jednak nie próżnowali. Szybko się skrzyknęli i już 1 stycznia 1925 roku Żyrardów otrzymał kolejną spółdzielnię pracy „Żyrardowiankę”, mieszczącą się wówczas w baraku przy ulicy Kościelnej, na terenie dzisiejszego szpitala.
     Szybko podpisano umowy z wojskiem na szycie bielizny i ubrań, a z pobliskimi zakładami żyrardowskimi  na produkcję sienników i worków. Jako że barak był niewielki i nieprzystosowany do prowadzenia w nim działalności gospodarczej zdecydowano się na wariant nakładczo-chałupniczy, czyli pracę w domu. Poszczególni robotnicy sami byli odpowiedzialni za cały proces produkcji, od odebrania wykrojów, w większości przypadków z Warszawy, do wykonania wyrobów, aż po dostarczenie ich z powrotem do stolicy. I tak by zapewne wyglądało, gdyby nie zerwanie dzierżawy pomieszczeń przez Zarząd Miejski w roku 1928. Spółdzielnia musiała opuścić barak. Jednak dzięki efektywnemu i mądremu gospodarowaniu, z roku na rok, udało się do tego czasu odłożyć tyle środków, aby starczyło na pobudowanie nowej siedziby. Zakupiono wówczas plac przy ulicy Brackiej 11 i rozpoczęto budowę. Zatrudniony majster Jakubowski wraz z podległymi pomocnikami już w kolejnym roku postawił piętrowy budynek wraz z jednym skrzydłem zamykając koszty budowy w 60000 złotych. Robotnicza Spółdzielnia Wytwórcza „Żyrardowianka” wreszcie otrzymała swoją własną siedzibę. Aby odzyskać włożone środki oraz zrekompensować sobie potrącanie 50% zarobków przez kolejne lata, ponad 300 robotników potrafiło pracować nawet 18 godzin dziennie. Wszystko dla dobra sprawy. Niestety czasy stawały się coraz trudniejsze, a uzależnienie się od jednego odbiorcy nie wyszło spółdzielcom na dobre. Warszawska intendentura w roku 1931 zmniejszyła zamówienia o ponad 75%, co odbiło się rzecz jasna na zarobkach coraz to trudniej wiążących koniec z końcem robotników. Aby nie zwalniać zatrudnionych skrócono czas pracy do 4 miesięcy w roku, ale i to nic dobrego nie przynosiło. W roku na rok było coraz gorzej. Zarobki generowane z tejże pracy nie były już w stanie pokryć choćby minimum egzystencjalnego. Zyski spółdzielni dramatycznie spadały, zatrudnienie również. W końcu w 1935 roku koszty przewyższyły dochody. Rok zakończono ze stratą sięgająca sześćdziesięciu tysięcy złotych. Wartość produkcji spadła z czterystu tysięcy do około pięćdziesięciu tysięcy. O jakimkolwiek zysku nie mogło być mowy. Zamówienia wpływały nieregularnie, a to na drelichy i bieliznę dla wojska, a to na worki  z zakładów. Zaistniała sytuacja doprowadziła do kolejnej redukcji zatrudnienia, a także skrócenia czasu pracy do niespełna 3 miesięcy w roku. W takim stanie, na granicy sensowności zastała spółdzielnię II wojna światowa.
     Okres niemieckiej okupacji przypieczętował jej los. Niemcy zarekwirowali materiały, przejęli urządzenia i w konsekwencji wcielili spółdzielnie do zakładów żyrardowskich. Taki stan trwał aż do zakończenia konfliktu. Jednak jak się okazało po raz kolejny żyrardowskie kobiety wzięły sprawy w swoje ręce. Już  22 marca 1945 r. odbyło się pierwsze po wojnie walne zgromadzenie, na którym wybrano zarząd z prezesem panią Marią Ciężarek. 
    Aż do 1952 roku kiedy to spółdzielnia przejęła Spółdzielnię Krawców dawny charakter pracy nie uległ zmianie. Dopiero po tym przejęciu oprócz produkcji zajęto się również usługami. Dalsze losy spółdzielni były nad wyraz zmienne. Nowi prezesi, zarządy, asortyment, widmo upadku i wzloty. Aż do końcówki lat 90-tych XX wieku, kiedy to jak większość tego typu przedsiębiorstw nie wytrzymała nowych, kapitalistycznych czasów i została po prostu zlikwidowana.

środa, 23 września 2015

Epizod 122 - Jak robotnicy przeciwstawili się piekarzom, czyli powstanie spółdzielni "Siła"




      Największy figloraj dla żyrardowskiej dziatwy. Przynajmniej do niedawna tak było. Tłumy szczęśliwych dzieciaków wraz z rodzicami zmierzały czy to na kolejne urodziny, czy dla samego poskakania na ogromnym, gumowym materacu, czy w końcu dla piętrowych labiryntów rozciągających się w całym pomieszczeniu. I tylko skryta gdzieś od strony podwórka niewielka piekarnia przypominała nam o pierwotnym przeznaczeniu tegoż budynku zlokalizowanego przy ulicy Jana Dekarta.

     A wszystko rozpoczęło się właśnie od chleba i wyraźnego protestu robotników żyrardowskich sprzeciwiających się niecnym  i oszukańczym praktykom lokalnych piekarzy, którzy za nic mieli uczciwość i rzetelność. Czara goryczy przelała się w roku 1904. Mąka stosowana do wypieku była coraz gorszego gatunku, a bochenki o zmniejszonej wadze zbywano po starej cenę. Tego było za wiele. Działacze kółka kulturalno-oświatowego przy kościele Mariawitów założyli robotniczą piekarnię, która początkowo zlokalizowana została w wynajętej wytwórni przy ulicy Ogrodowej. 
       Plan był prosty. Robotnicy zainteresowani zakupem tańszego i lepszego chleba składali zamówienia tydzień wcześniej wpłacając odpowiednie sumy. Spółdzielnia kupowała mąkę i pod nadzorem dyżurnych wypiekano dużo lepsze pieczywo niż będące w obrocie.

       Nie trzeba było długo czekać na reakcję lokalnych piekarzy, którzy nagle stracili część swojego cennego źródła dochodu. Na porządku dziennym stało się napuszczanie żandarmów na spółdzielczy transport, który wywracano, a kupujących rozpędzano. Również carska Ochrana czyniła kolejne naloty i kontrole. Nie byli jednak w stanie skutecznie zniechęcić spółdzielców. Co więcej stowarzyszenie się rozrastało, także już po kilku latach wybudowana została własna siedziba, właśnie przy ulicy Jana Dekerta. Stowarzyszenie Kooperacyjne Spółdzielców „Siła” rosło i się rozwijało. Znamiennym faktem o powodzeniu przedsięwzięcia są w 1914 roku etaty dla aż dziewięciu piekarzy oraz trzech uczniów.

    Sam sposób funkcjonowania spółdzielni był nad wyraz przemyślany, a po kilkunastu latach członkostwa mógł stanowić całkiem pokaźny zastrzyk finansowy dla wycofującego swoje udziały członka. Działo się to dlatego, iż corocznie udział każdej osoby zwiększał się o 6% oraz o 4% dywidendę uzależnioną od zakupionego pieczywa. Jednak mimo posiadania takiej furtki, niewielu rezygnowało z członkostwa w tym przedsięwzięciu. 
    Okres I wojny światowej mocno nadwyrężył działalność „Siły”, ale nie unicestwił. W ograniczonym zakresie, ale nadal wypiekano. Po zakończeniu działań wojennych liczba członków wynosiła 242 osoby, czyli nawet więcej niż w roku 1913 z 235 personami. Wzrastająca z roku na rok populacja doprowadziła wkrótce do takiej sytuacji, iż dwa sklepy należące do stowarzyszenia nie nadążały ze sprzedażą produktów i w związku z tym część dóbr dostarczano do punktów prywatnych oczywiście tracąc przy tym część marży. Nadszedł czas, aby połączyć siły tworząc jedyne w swoim rodzaju silne i potężne stowarzyszenie. 
        Działania rozpoczęte w marcu 1925 roku szybko doprowadziły do połączenia „Siły” z Zjednoczonym Żyrardowskim Robotniczym Stowarzyszeniem Spożywców „Praca”.
      Od sierpnia 1925 roku „Pracę” i  „Siłę” skupiono w jednym, Powszechnej Robotniczej Spółdzielni Spożywców, zarządzającej w tym momencie już dziesięcioma sklepami, piekarnią, własną bocznicą z magazynami, a także domami i niezabudowanymi placami.  Ale o tym wkrótce.