czwartek, 31 grudnia 2015

Epizod 126 - Mniejszość niemiecka w dawnym Żyrardowie

Obco brzmiące nazwiska. Nadal codzienność dzisiejszego Żyrardowa. Wszak każdy z nas zna kogoś, kogo nazwisko brzmi jakbyśmy mieli do czynienia z rodowitym Czechem, Rosjaninem czy Niemcem. Czy to Leffeltowie, Worchowie, Klattowie, Doczkałowie, Frankowie czy Reichowie, wiele z tych rodzin ma wśród swoich zacnych przodków, najstarszych, a może nawet jednych z pierwszych mieszkańców naszego grodu, tych którzy przecierali szlaki, pierwszych robotników czy urzędników. W końcu multikulturowość dawnego Żyrardowa była oczywistością, a współżycie osób sprowadzonych z różnych krańców Europy funkcjonowało zupełnie przyzwoicie i mogłoby nadal funkcjonować gdyby nie zamęt pierwszowojenny, który wpierw przetrzebił mniejszości narodowe Żyrardowa, a wybuch II wojny światowej praktycznie zupełnie ujednolicił i wypłaszczył lokalne społeczności miast i wsi, pozbawiając nas możliwości praktycznego obcowania z fascynującymi kulturowo mniejszościami.
Nie inaczej sytuacja miała się z jedną z najliczniejszych mniejszości narodowych dawnego Żyrardowa, czyli Niemcami, którzy pojawili się na terenach okalających dzisiejszy Żyrardów tuż po 1797 roku, sprowadzeni przez Feliksa Łubieńskiego. Ponad 300 sukienników zasiedliło kilka nowych wsi powstałych w dobrach Łubieńskich. Tak oto powstały m.in. Feliksów, Teklinów, Henryszew, czy Józefów. Większość z nich pochodziła z Prus oraz Saksonii, ale wśród nich można było znaleźć również emigrantów ze Szlezwika a nawet Bawarii.
    Kolejna, niewielka grupa przybyła już po wybudowaniu żyrardowskiej fabryki, a byli to głównie mieszkańcy Prus szukający na terenie Osady lepszego bytu. Jednak największa fala Niemców napłynęła do Żyrardowa po przejęciu zakładów przez Hiellego i Dittricha wywracając wkrótce do góry nogami udziały poszczególnych mniejszości w populacji Osady. Znamiennym faktem jest porównanie do innej znaczącej grupy robotników czyli Czechów, którzy w początkowych latach funkcjonowania fabryki stanowili bez mała 20% społeczeństwa przy tylko 5% osadników niemieckich. Jednak szybki transfer fachowców, personelu wyższego szczebla , urzędników czy też wysoko wykwalifikowanych robotników wraz z rodzinami, których faworyzował Dittrich spowodowało szybkie odwrócenie proporcji, także już w 1870 roku Niemców w Osadzie było około 20%, Czechów natomiast tylko 5%.
     Wracając jednak do początkowych lat istnienia fabryki osadnicy niemieccy pełnili głównie funkcje wyspecjalizowanych tkaczy ręcznych. Przejęcie zakładów przez nowych właścicieli spowodowało szybki ruch w hierarchii fabrycznej. Zaczęto ściągać już nie tylko tkaczy, ale również osoby do obsadzenia stanowisk dyrektorskich, kierowniczych, urzędniczych oraz nadzorczych nad, w mniemaniu Dittricha, słabo wykwalifikowanymi polskimi robotnikami. Rządy nowych właścicieli w zakładach szybko doprowadziły do urzędowego obowiązku posługiwania się dwoma językami, przy czym na terenie fabryki wymagano głównie niemieckiego. Jakże musiała to być trudna, dla jeszcze niedawno prostych często niepiśmiennych chłopów, konieczność opanowania kolejnego po polskim i rosyjskim, języka. Kolejną różnicą działającą na korzyść niemieckich osadników było ich miejskie pochodzenie, a co za tym idzie większe obycie i świadomość.
    Niemcy, jak każda z mniejszości trzymali się w grupie, w ścisłym zjednoczeniu i wzajemnej pomocy. Wielką rolę odgrywała w tym wiara i wyznanie, większości z nich ewangelicko-augsburskie, ale nie można zapominać również o Baptystach i Reformatorach.
    Istotną kwestią było także zatrudnianie, głównie dyrektorów i wyższych urzędników, na kilkuletnie kontrakty. Nie czuli oni potrzeby asymilacji czy nawet stałego zamieszkania, często zajmując pokoje hotelowe w Resursie bądź wynajmując mieszkania w dyrektorskich willach. Sytuacja elity była do tego stopnia wyjątkowa, a przywileje z nią związane tak szerokie, iż wielu z nich z wielką ochotą przyjeżdżało na kilka lat do Żyrardowa, aby wyraźnie poprawić swoją i tak wyśmienitą pozycję i pomnożyć majątek. Wysokie wynagrodzenia, zwolnienie ze służby wojskowej, bardzo niskie czynsze za wynajem lokali, darmowa opieka lekarska, czy wyłączność na dostęp do Resursy. Czego chcieć więcej.
   Pracownicy Zakładów Żyrardowskich to jednak nie jedyni mieszkańcy żyrardowskiej aglomeracji pochodzenia niemieckiego. Pobliski Teklinów poza dostarczaniem taniej siły roboczej do fabryki wychował również inny typ radzącego sobie w ówczesnej rzeczywistości Niemca. Bogatego właściciela gruntów, który zwietrzył intratny interes w budowie kamienic i wynajmowaniu lokali wiecznie głodnym powierzchni robotnikom. Tak oto grupa bogatych Niemców opanowała północne rejony dzisiejszego miasta, a wyrastające jak grzyby po deszczu kolejne kamienice zaświadczały o ich majętności i wysokiej pozycji społecznej.
   Populacja mniejszości niemieckiej rozwijała się i rozrastała osiągając w 1914 roku niebagatelna liczbę 2300 osób. I wtedy wybuchła wojna.           
  

czwartek, 3 grudnia 2015

Epizod 125 - Egzekucja pod nosem żołnierzy niemieckich, czyli wyrok na Volksdeutscha Eryka Marksa

       Jak pewnie i bezpiecznie czuli się "niemieccy donosiciele" i pomagierzy w Żyrardowie podczas II wojny światowej, niech świadczy pewien szokujący i haniebny fakt śmierci niejakiego Śliwińskiego, który chyba zbyt wcześnie poczuł falę zbliżających się Rosjan i nazbyt otwarcie wyrażał swoje opinie i nadzieje.
      Niemcy czuli już na karku oddech zbliżających się hord ze Wschodu, które natenczas ulokowały się bezpiecznie po drugiej stronie Wisły. Wymusiło to na Niemcach coraz częstsze wezwania obywateli Żyrardowa do stawiania się w Domu Ludowym, skąd ciężarówkami wywożono ich na akcje kopania rowów przeciwczołgowych. Tak było również tego 22 lipca 1944 roku. 
     I otóż ów pan Śliwiński, ku swojej niechybnej zgubie, zbyt głośno i ostentacyjnie wyrażał swoje zdanie na ten temat, w końcu "...Ruscy są za Wisłą...". Niechybnie dla niego usłyszał to kolejny po Paprzyckim tłumacz żandarmerii - Eryk Marks. Jak na gorliwego Volksdeutscha szybko poinformował o tym fakcie landrata, który bez pardonu kazał Polaka zastrzelić.
     Czyżby historie Funka i Paprzyckiego niczego go nie nauczyły? Wynika z tego, iż najzupełniej nic. Czuć się tak pewnie, by wśród nieprzychylnego tłumu donieść na bądź co bądź sąsiada i nie liczyć się z konsekwencjami, na które nie trzeba było długo czekać? Gdyby wiedział, iż zostały mu tylko trzy godziny życia. Ale przecież był taki bezkarny.
    Kiedy żyrardowska komórka AK została o tym fakcie poinformowana, a biorąc pod uwagę dotychczasową działalność Marksa, wyrok zapadł natychmiast. Wówczas do mieszkania zlokalizowanego przy ulicy H. Sienkiewicza wysłano czterech egzekutorów. Około godziny 13-stej zaczaili się przed domem, ale jak na złość Marks tego dnia postanowił  już się nie pokazywać na mieście. Ponadto bliskość niemieckich żołnierzy stacjonujących w budynku gimnazjum czyniła akcję dużo trudniejszą. Trzeba było jednak podjąć decyzję i do mieszkania udał się Józef Ekielski ps. "Ponury" żołnierz 1 kompanii, a na klatce schodowej przyczaił się Ryszard Wielogórski ps. "Góral". "Zuch" i inny nieznany z nazwiska żołnierz pilnowali bramy. 
     Kiedy Ekielski wszedł do mieszkania zastał tam jednak tylko ojca Marksa oraz dwie kobiety. Skazanego nie było w polu widzenia. "Ponury" jednak szybko myślał. Na pytanie ojca co chce od jego syna uwiarygodnił swoją wizytę niezwłoczną konieczności przekazania pisma, ale tylko do rąk własnych. Kiedy usłyszał to Marks wyszedł z drugiej izby trzymając jednak dłoń w kieszeni. Ekielski musiał działać szybko. Z zaskoczenia wyciągnął broń i oddał trzy strzały w jego kierunku. Marks zdążył również nacisnąć na spust, ale chybił. Nie był to jednak koniec tej brawurowej akcji. Ojciec zabitego rzucił się na "Ponurego" próbując wyrwać mu broń. Ten był jednak szybszy. W mieszkaniu były już dwa trupy. Zdenerwowany Ekielski zawołał "Górala", który przeszukał ciało zabierając dokumenty. Żołnierze AK wyskoczyli na ulicę licząc, iż na pewno wystrzały zaalarmowały stacjonujących w pobliżu Niemców. Jednak nie. Ulica nadal była senna i spokojna. Chłopcy przez nikogo nie niepokojeni udali się w kierunku ulicy P.O.W, a następnie Radziwiłłowską do pobliskiego lasu.
    Tak oto kolejny nadgorliwy Volksdeutsch dobił do bram Hadesu.