piątek, 31 października 2014
Epizod 99 - Jak dawne targowisko placem się stało,czyli krótka historia placu Jana Pawła II
Spacerując po Placu Jana Pawła II, wśród sezonowych nasadzeń, kwitnących corocznie krzewów perukowca oraz niezliczonych ilości kwiatów wypełniających puste przestrzenie trawnika, alejkami przyozdobionymi szpalerami niskich drzew warto sobie uzmysłowić, iż nim plac stał się „placem” pełnił on pierwotnie rolę żyrardowskiego targowiska.
środa, 22 października 2014
Epizod 98 - Jak na naszych oczach giną zabytki - areszt carski przy ulicy Bolesława Limanowskiego
Wciśnięty
gdzieś pomiędzy nowoczesne bloki, a zabytkowe domy robotnicze. Mimo, iż
usytuowany dziś praktycznie w centrum miasta, z dnia na dzień staje się
coraz mniej widoczny. Dobudowany od strony zachodniej
postsocjalistyczny garaż oraz zwisające rzędami sznury z wysychającą
bielizną. Od czasu, gdy nad większą częścią zawalił się dach, a ściana
boczna pękła otwierając
jego czeluści dla przypadkowych przechodniów, historia zaczęła zapisywać
karty
zupełnie przyziemnymi ale systematycznymi zdarzeniami, doprowadzającymi
powoli
do jego całkowitej destrukcji. Przyroda i żywioły wzięły sprawy w swoje ręce.
Wcześniej jednak proces ten zapoczątkowany został przez okolicznych opijusów, którzy upatrzyli sobie jego cztery ściany jako doskonałe miejsce do organizowania libacji alkoholowych i dopiero zawalenie się drewnianego stropu oraz przerobienie jego części na graciarnię oraz komórki, przerwało ten barbarzyński proceder profanacji miejsca upamiętniającego historię żyrardowskich robotników, walczących o wolność, godną pracę oraz poprawę swojego jakże ciężkiego bytu początków XX wieku.
Dziś jednak mało kto pamięta, jaką rangę historyczną ma to miejsce i ten walący się, niepozorny budynek.
Historia powstania aresztu carskiego sięga roku 1899, kiedy to został on wybudowany przy ulicy Długiej tuż za ostatnimi fabrycznymi domami, w niewielkiej odległości od siedziby wójta mieszczącej się przy ulicy Teklinowskiej, dziś Ludwika Waryńskiego. Lokalizacja nie była przypadkowa. Jak najdalej od Osady, niewidoczny dla żyrardowskich robotników. A dalej tylko pola, mokradła i odległy cmentarz.
Od samego początku miał on ściśle przypisaną rolę. Przetrzymywano w nim aresztantów. Głównie prowodyrów i uczestników nasilających się strajków robotników żyrardowskich zakładów oraz Rewolucji 1905. Zwykle krótkoterminowo, których następnie albo wypuszczano, albo przewożono do Warszawy m.in. Cytadeli. Cały areszt składał się z czterech maleńkich celi. Podłoga wybrukowana została kocimi łbami, a w każdym z pomieszczeń znajdowało się jedno niewielkie okienko zabezpieczone grubymi stalowymi prętami. A do tego solidne metalowe drzwi z judaszem.
Na naszych oczach znika kolejny zabytek. A tak niewiele potrzeba, aby go uratować. Nie ma on przecież kubatury Resursy czy Kantoru. Jego odrestaurowane nie jest związane z poniesieniem wielomilionowych kosztów, a jego wartość historyczna wydaje się nieznacznie mniejsza niż wymienionych żyrardowskich kolosów. Ba, przecież to praktycznie rówieśnik Kantoru, czy Kościoła Karola Boromeusza, a starszy brat Domu Ludowego. A to że niepozorny i niereprezentacyjny?
poniedziałek, 13 października 2014
Epizod 97 - Pożar kościoła Karola Boromeusza
24 sierpnia 1978 roku, tuz przed godziną osiemnastą spokojne i wyciszone ulice Żyrardowa wypełnił dźwięk syren. Najpierw jedna, dwie, wkrótce dołączyły jednak do nich kolejne zbliżające sie od strony Skierniewic, Mszczonowa i Wiskitek. Wszystkie one zmierzały tylko w jednym kierunku, w stronę małego kościoła, kościoła pod wezwaniem Karola Boromeusza.
Największy pożar jaki wybuchł w Żyrardowie od końca II wojny światowej, opanował niespodziewanie mały kościół siejąc spustoszenie i zniszczenie w tym najstarszym katolickim Domu Bożym.
Żmudne dochodzenie przeprowadzone wkrótce wykazało prozaiczną przyczyne tegoż żywiołu. Otóż niezbyt przewidujący budowniczowie plebanii, której budowa rozpoczęła się kilka miesięcy wcześniej, korzystali z energii elektrycznej własnie z kościoła. Podłączając betoniarkę do kościelnej instalacji na cały dzień spowodowali zbytnie obciążenie słabej jakości przewodów, co w konsekwencji doprowadziło do stopienia się izolacji. Rozgrzane do czerwoności druty szybko znalazły dogodny materiał.
Gdyby stało się to w samym kościele, pożar zapewne szybko by ugaszono. Niestety traf chciał, że wybuchł on na poddaszu, gdzie mógł bez przeszkód rozwijać się, by gdy już osiągnął siłę trudną do opanowania, przebić się przez sklepienie, zrzucając na posadzkę kościoła kolejne płonące żagwie.
Wydobywający się z Domu Bożego dym pierwszy zauważył pan Budkiewicz, który natychmiast zawiadomił straż pożarną. Po około dwudziestu minutach pierwsze wozy przybyły na miejsce, ale gasić nie zaczęli, ot z braku wody. Jakoś tak niemrawo, bez większej aktywności przyglądali się wraz, z coraz to liczniejszym, tłumem gapiów jak żywioł trawi, to co w tamtym systemie było "do strawienia". Widząc tą niefrasobliwość pani Zofia Kałużna biegiem udała się do pobliskiego szpitala skąd dodzwoniła się do Straży Franciszkańskiej z Niepokalanowa. Udało się również w końcu zmobilizować obecnych na miejscu strażaków by zaczęli gasić pożar korzystajac z wody zebranej w basenie ppoż. na terenie szpitala.
Przybyli na miejsce strażacy z Niepokalanowa od razu zabrali się do pracy. Uratowali zabytkowe organy, ocalili chór oraz wynieśli meble i obrazy.
Pożar udało się zlokalizować około godziny dziewiętnastej, niestety dach juz zdążył spłonąć doszczętnie. Około drugiej w nocy pożar opanowano, ale dogaszanie trwało jeszcze do soboty. Jak tylko udało się w pełni zlikwidować zagrożenie zdruzgotani, ale ambitni parafianie zabrali się do oczyszczania pogorzeliska, usuwając wodę z wnętrza, a także gruz i spalone deski.
Tak jak szybko pożar doprowadził kościół do katastrofalnego stanu niestety ówczesny system nie działał. Ile ścieżek musial wydeptać proboszcz Wolski wie tylko on. Osiem miesięcy borykał się z przydziałem drewna, a przecież kościół nie miał dachu. Jesień była deszczowa, a zimę 78/79 ochrzczono zimą stulecia. Kilkucentymetrowa pokrywa śnieżna wypełniła wnętrze. Proboszcz jednak nie przerwał swojej misji. Nabożeństwa niedzielne odbywały się w podpiwniczeniu nowo budowanej plebanii, w tygodniu zaś w kancelarii pod chórem.
W odbudowę zaangażowało się wiele osób, którym dobro parafii leżało na sercu. Zmobilizowały się również władze. Na usunięcie skutków pożaru komitet wojewódzki przeznaczył 100 tysięcy złotych, kuria warszawska 200 tysięcy, biskup Miziołek dołożył kolejne 100 tysięcy. Nawet parafia ewangelicko-augsburska wysupłała 2,5 tysiąca.
W marcu 1979 roku udało się, przy ogromnej pomocy ówczesnego kierownika ds. zaopatrzenia w GS pana Stanisława Leśnickiego uzyskać drewno z Hajnówki. Wkrótce wiele przychylnych osób robiło wszystko, aby jak najszybciej przywrócić budynek do stanu sprzed pożaru. Usunięto przepalone tynki, założono nową instalacje elektryczną, a katolicy niemieccy ofiarowali nowe, elektryczne organy.
Straty oszacowano na kwotę miliona złotych. Kościół jednak udało się doprowadzić do stanu używalności dzięki ogromnemu zaangażowaniu proboszcza Wolskiego oraz pracy wielu osób.
czwartek, 2 października 2014
Epizod 96 - Julian Blachowski, czyli ten co dyrektora Koehlera-Badin'a życia pozbawił
proces Juliana Blachowskiego |
26 czerwca 1932 roku w pobliżu modnej i gustownej kawiarni „Ziemiańskiej”, najmodniejszej w ówczesnej Warszawie ciszę i monotonię dnia przerwał huk wystrzału. I kolejny. Wysoka postać, której strój znamionował majętność i wysoką pozycję zachwiała się, a robiąc kilka kroków wpadła w bramę przy ulicy Mazowieckiej 1. Z bramy tej o własnych siłach już nie wyszła. Ratujący go ludzie przenieści umierającego do pobliskiej apteki dr A.Sklepińskiego. Na ratunek było jednak za późno. Wezwany lekarz stwierdził zgon na skutek rany postrzałowej w serce.
Tak oto zginął człowiek odpowiedzialny za całkowity upadek i rozkład żyrardowskich zakładów, odpowiedzialny za degrengoladę i nędzę żyrardowskich robotników i ich rodzin – Gaston Koehler-Badin, który w Szwajcarii zostawił żonę i troje dzieci. Wykonawcą zaś „wyroku” i woli ludu mianował się Julian Blachowski, zredukowany były pracownik Zakładów Żyrardowskich, pracownik Kantoru i były przewodniczący Rady Miasta. Postać znana i ceniona w środowisku lokalnym. Blachowski nie uciekał. Oddał trzymany rewolwer mówiąc:" Zabiłem łobuza!" "Musiałem to zrobić, musiałem...".
Sama historia życia Blachowskiego godna jest uwiecznienia na piśmie, a nawet sfilmowania. Urodzony w 1890 roku w Warszawie. Zesłany na Sybir w 1907 roku za przynależność do PPS oraz czynny udział w demonstracjach ulicznych roku 1906.
wagon ze zwłokami Koehlera-Badin'a |
6 lat. Najpierw w Omsku, później półtora roku w pojedynczej celi. Następnie gubernia irkucka, gdzie poznał swoją żonę Ksawerę, córkę zesłańca. Dopiero w 1918 roku udaje im się wrócić do Polski, gdzie osiedlają się w Żyrardowie. Niedługo udaje się Blachowskiemu zagościć w mieście Dittricha. Bieda i brak środków do życia rzuca go do Francji, gdzie podejmuje pracę w kopalni węgla kamiennego. I tam długo miejsca nie zagrzał. Wraca do Żyrardowa i znajduje zatrudnienie w fabryce jako biuralista. Kariera jego rozwija się. Wstępuje ponownie do PPS oraz aktywnie uczestniczy w życiu politycznym. Mając dodatkowo chwalebną przeszłość zesłańca staje się osobistością szanowaną i poważaną, do tego stopnia, iż w 1924 roku zostaje wybrany na Przewodniczącego Rady Miasta Żyrardowa. Dlatego dziwnym i niewyjaśnionym jest fakt, iż do kolejnych wyborów PPS Blachowskiego nie wstawiła. Fakt ten zaważa na dalszym jego życiu. Rozczarowany i odrzucony popada w depresję. Cierpi na bóle żołądka, źle sypia, nie jada. W konsekwencji zaczyna zaglądać do kieliszka, co negatywnie wpływa na jego pracę zawodową i zaangażowanie. Z tego też powodu w 1931 roku na wniosek dyrektora Waśkiewicza zostaje zredukowany.
Rodzina przenosi się wówczas do Warszawy na Pragę, na ulicę Kępną 6. Mieszkanie w Żyrardowie chętnie jednak zachowują. Wszak żona Blachowskiego często dojeżdza do szkoły im. Konopnickiej. Waśkiewicz jest nieugięty. Straszy Blachowskiego eksmisją i nałożeniem opłat. Problem mieszkania urasta do ogromnych rozmiarów W tym też celu szukał Blachowski sposobności rozmowy z „najwyższym”. Kiedy w końcu udaje mu się go „wytropić” dwa szydercze słowa „Weg! Weg!” przelewają czarę goryczy. Julian Blachowski daje upust swojej frustracji i beznadziejności.Strzały na Mazowieckiej odbiły się szerokim echem w ogólnopolskiej prasie. Wysłannicy największych i najpoczytniejszych dzienników delegowani zostali do obsługi rozprawy sądowej. Rozpoczął się proces tak Blachowskiego, jak i całego Żyrardowa. Polska zobaczyła w końcu jakie niegodziwości mają miejsce w tym „mieście duchów”, jak absurdalnie zarządzana jest fabryka, jak traktuje się ludzi, robotników, dla których zakłady są całym życiem. Na światło dzienne zaczynają wychodzić coraz to mroczniejsze absurdy jakie zapanowały w Żyrardowie po przejęciu zakładów przez konsorcjum francuskie. Permanentne redukcje, masowe zwolnienia, dyskryminacja i strach. Przodował w tym Koehler-Badin, który podczas swoich bardzo rzadkich wizyt w fabryce, wyżywał się na robotnikach, szydząc, kpiąc i podsycając strach nagłymi zwolnieniami, ot tak, za zbyt grube lub krzywe nogi, otyłość czy aparycję. W końcu był ich panem. Ale czego można było się spodziewać po osobniku, który w genach odziedziczył brutalność, nienawiść, sadyzm i bezwzględność? W genach po ojcu, który był osobą chorą umysłowo.
I tam uderzył Blachowski.
Kiedy rozpoczął się proces, tłumy gapiów chciały zobaczyć na własne oczy tego szaleńca, a z drugiej strony bohatera. Doszło to tak kuriozalnej sytuacji, iż wpuszczano „widzów” z biletami. Broniący Blachowskiego Henryk Gacki i Leon Berenson wywiązali się swoich zobowiązań. Wyrok pięciu lat więzienia był nad wyraz łagodny, ale całkowicie zasadny, gdyż powód działał pod wpływem silnego wzruszenia duchowego. Ważniejszym jednak skutkiem były podjęte w końcu przez państwo działania, które jednak dopiero w 1934 roku doprowadziły do usunięcia Francuzów z Żyrardowa.
Ale to nie koniec. Po apelacji wyrok zostaje zmniejszony do czterech lat. Blachowski odzyskuje równowagę duchową i aktywnie zaczyna działać w więzieniu. Kilkukrotnie przenoszony ląduje we Wronkach. Jednak nie pozostaje sam. Żyrardowscy robotnicy wdzięczni za jego czyn zakładają komitet, do którego wstępują również włodarze miasta. Petycja z ponad 7 tysiącami podpisów wpływa do prezydenta Ignacego Mościckiego, który 13 lutego 1934 roku ułaskawia Blachowskigo.
Dziś na naszym, żyrardowskim cmentarzu po najbliższej rodzinie Juliana Blachowskiego pozostał grobowiec syna Stefana. Niestety do dziś nie ustalono gdzie pochowano Juliana Blachowskiego rozstrzelanego przez Niemców 23 stycznia 1943 roku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)