Ciąg niskich
murowańców szarych i obdrapanych z odpadającymi w wielu miejscach płatami
tynku odsłaniającymi starą, dobrą radziejowicką cegłę. Jak wzrokiem sięgnąć,
zniszczone zębem czasu piętrowe, dawne domy czynszowe Podblichu wyznaczają
kierunek marszu dawnych mieszkańców Teklinowa. I nagle na skrzyżowaniu z ulica
Polną urywają się stanowiąc zarazem
koniec dawnego Żyrardowa a jednocześnie początek historycznej wsi wchłoniętej
przez rozrastające się miasto. I właśnie tu, po lewej stronie dawej ulicy
Teklinowskiej, w odległości nie większej niż kilkadziesiąt metrów od ostatniego
skrzyżowania pobudowany został pokaźny budynek, który dziś po dostawieniu
PRL-owskiego klocka zupełnie stracił swoją pierwotną formę, aczkolwiek detale
widoczne na fasadzie szczęśliwie pozwalają umiejscowić jego pochodzenie na lata
dużo większej wrażliwości na piękno i wrażliwość artystyczną. Dziś, zwłaszcza
okresie letnim kiedy to porośnięty dokumentnie pnączami wygląda tak jakby
chciały ukryć się i nie rzucając w oczy
przetrwać kolejne lata w swojej wegetacji, powolnej, acz stabilnej, która krok
po kroku zbliża go do nieuchronnego zapomnienia. A przecież jego pochodzenie
jak mało którego budynku w tej części miasta jest warte wzmianki..
Otóż mimo, iż
nie ma on nawet sto lat, a dokładnie osiemdziesiąt sześć wiosen to w swoich
murach gościł niezliczone rzesze mieszkańców, którzy w ramach założonej cztery
lata wcześniej spółdzielni „ Żyrardowianka” starali się, z lepszym lub gorszym
skutkiem zarobić na swoje utrzymanie oraz zapewnić swoim rodzinom choć minimum środków
na podstawowe potrzeby. I to wszystko w okresie, kiedy bieda i nędza zagościły
w mieście na dobre, zbierając pokaźne żniwo. Ale od początku.
Zakończenie I wojny światowej i odzyskanie niepodległości było tylko początkiem na długiej
drodze ku wyjściu kraju na prostą. Zniszczenia wojenne, bieda i głód. W związku z tym, aby choć trochę wspomóc społeczeństwo władze państwowe zaproponowały
założenie w Żyrardowie szwalni, oczywiście pracującej na potrzeby wojska. Zatrudniono
w niej głównie inwalidów oraz wdowy po poległych żołnierzach umieszczając jej siedzibę w szkole im.Staszica. Stan ten trwał
przez cztery lata, kiedy to nagle, w 1923 roku, robotników zwolniono.
Bezrobotni jednak nie próżnowali. Szybko się skrzyknęli i już 1 stycznia 1925
roku Żyrardów otrzymał kolejną spółdzielnię pracy „Żyrardowiankę”, mieszczącą
się wówczas w baraku przy ulicy Kościelnej, na terenie dzisiejszego szpitala.
Szybko podpisano umowy z wojskiem na szycie bielizny i ubrań, a z pobliskimi zakładami żyrardowskimi na produkcję sienników i worków. Jako że barak był niewielki i nieprzystosowany do prowadzenia w nim działalności gospodarczej zdecydowano się na wariant nakładczo-chałupniczy, czyli pracę w domu. Poszczególni robotnicy sami byli odpowiedzialni za cały proces produkcji, od odebrania wykrojów, w większości przypadków z Warszawy, do wykonania wyrobów, aż po dostarczenie ich z powrotem do stolicy. I tak by zapewne wyglądało, gdyby nie zerwanie dzierżawy pomieszczeń przez Zarząd Miejski w roku 1928. Spółdzielnia musiała opuścić barak. Jednak dzięki efektywnemu i mądremu gospodarowaniu, z roku na rok, udało się do tego czasu odłożyć tyle środków, aby starczyło na pobudowanie nowej siedziby. Zakupiono wówczas plac przy ulicy Brackiej 11 i rozpoczęto budowę. Zatrudniony majster Jakubowski wraz z podległymi pomocnikami już w kolejnym roku postawił piętrowy budynek wraz z jednym skrzydłem zamykając koszty budowy w 60000 złotych. Robotnicza Spółdzielnia Wytwórcza „Żyrardowianka” wreszcie otrzymała swoją własną siedzibę. Aby odzyskać włożone środki oraz zrekompensować sobie potrącanie 50% zarobków przez kolejne lata, ponad 300 robotników potrafiło pracować nawet 18 godzin dziennie. Wszystko dla dobra sprawy. Niestety czasy stawały się coraz trudniejsze, a uzależnienie się od jednego odbiorcy nie wyszło spółdzielcom na dobre. Warszawska intendentura w roku 1931 zmniejszyła zamówienia o ponad 75%, co odbiło się rzecz jasna na zarobkach coraz to trudniej wiążących koniec z końcem robotników. Aby nie zwalniać zatrudnionych skrócono czas pracy do 4 miesięcy w roku, ale i to nic dobrego nie przynosiło. W roku na rok było coraz gorzej. Zarobki generowane z tejże pracy nie były już w stanie pokryć choćby minimum egzystencjalnego. Zyski spółdzielni dramatycznie spadały, zatrudnienie również. W końcu w 1935 roku koszty przewyższyły dochody. Rok zakończono ze stratą sięgająca sześćdziesięciu tysięcy złotych. Wartość produkcji spadła z czterystu tysięcy do około pięćdziesięciu tysięcy. O jakimkolwiek zysku nie mogło być mowy. Zamówienia wpływały nieregularnie, a to na drelichy i bieliznę dla wojska, a to na worki z zakładów. Zaistniała sytuacja doprowadziła do kolejnej redukcji zatrudnienia, a także skrócenia czasu pracy do niespełna 3 miesięcy w roku. W takim stanie, na granicy sensowności zastała spółdzielnię II wojna światowa.
Okres niemieckiej okupacji przypieczętował jej los. Niemcy zarekwirowali materiały, przejęli urządzenia i w konsekwencji wcielili spółdzielnie do zakładów żyrardowskich. Taki stan trwał aż do zakończenia konfliktu. Jednak jak się okazało po raz kolejny żyrardowskie kobiety wzięły sprawy w swoje ręce. Już 22 marca 1945 r. odbyło się pierwsze po wojnie walne zgromadzenie, na którym wybrano zarząd z prezesem panią Marią Ciężarek.
Aż do 1952 roku kiedy to spółdzielnia przejęła Spółdzielnię Krawców dawny charakter pracy nie uległ zmianie. Dopiero po tym przejęciu oprócz produkcji zajęto się również usługami. Dalsze losy spółdzielni były nad wyraz zmienne. Nowi prezesi, zarządy, asortyment, widmo upadku i wzloty. Aż do końcówki lat 90-tych XX wieku, kiedy to jak większość tego typu przedsiębiorstw nie wytrzymała nowych, kapitalistycznych czasów i została po prostu zlikwidowana.
Szybko podpisano umowy z wojskiem na szycie bielizny i ubrań, a z pobliskimi zakładami żyrardowskimi na produkcję sienników i worków. Jako że barak był niewielki i nieprzystosowany do prowadzenia w nim działalności gospodarczej zdecydowano się na wariant nakładczo-chałupniczy, czyli pracę w domu. Poszczególni robotnicy sami byli odpowiedzialni za cały proces produkcji, od odebrania wykrojów, w większości przypadków z Warszawy, do wykonania wyrobów, aż po dostarczenie ich z powrotem do stolicy. I tak by zapewne wyglądało, gdyby nie zerwanie dzierżawy pomieszczeń przez Zarząd Miejski w roku 1928. Spółdzielnia musiała opuścić barak. Jednak dzięki efektywnemu i mądremu gospodarowaniu, z roku na rok, udało się do tego czasu odłożyć tyle środków, aby starczyło na pobudowanie nowej siedziby. Zakupiono wówczas plac przy ulicy Brackiej 11 i rozpoczęto budowę. Zatrudniony majster Jakubowski wraz z podległymi pomocnikami już w kolejnym roku postawił piętrowy budynek wraz z jednym skrzydłem zamykając koszty budowy w 60000 złotych. Robotnicza Spółdzielnia Wytwórcza „Żyrardowianka” wreszcie otrzymała swoją własną siedzibę. Aby odzyskać włożone środki oraz zrekompensować sobie potrącanie 50% zarobków przez kolejne lata, ponad 300 robotników potrafiło pracować nawet 18 godzin dziennie. Wszystko dla dobra sprawy. Niestety czasy stawały się coraz trudniejsze, a uzależnienie się od jednego odbiorcy nie wyszło spółdzielcom na dobre. Warszawska intendentura w roku 1931 zmniejszyła zamówienia o ponad 75%, co odbiło się rzecz jasna na zarobkach coraz to trudniej wiążących koniec z końcem robotników. Aby nie zwalniać zatrudnionych skrócono czas pracy do 4 miesięcy w roku, ale i to nic dobrego nie przynosiło. W roku na rok było coraz gorzej. Zarobki generowane z tejże pracy nie były już w stanie pokryć choćby minimum egzystencjalnego. Zyski spółdzielni dramatycznie spadały, zatrudnienie również. W końcu w 1935 roku koszty przewyższyły dochody. Rok zakończono ze stratą sięgająca sześćdziesięciu tysięcy złotych. Wartość produkcji spadła z czterystu tysięcy do około pięćdziesięciu tysięcy. O jakimkolwiek zysku nie mogło być mowy. Zamówienia wpływały nieregularnie, a to na drelichy i bieliznę dla wojska, a to na worki z zakładów. Zaistniała sytuacja doprowadziła do kolejnej redukcji zatrudnienia, a także skrócenia czasu pracy do niespełna 3 miesięcy w roku. W takim stanie, na granicy sensowności zastała spółdzielnię II wojna światowa.
Okres niemieckiej okupacji przypieczętował jej los. Niemcy zarekwirowali materiały, przejęli urządzenia i w konsekwencji wcielili spółdzielnie do zakładów żyrardowskich. Taki stan trwał aż do zakończenia konfliktu. Jednak jak się okazało po raz kolejny żyrardowskie kobiety wzięły sprawy w swoje ręce. Już 22 marca 1945 r. odbyło się pierwsze po wojnie walne zgromadzenie, na którym wybrano zarząd z prezesem panią Marią Ciężarek.
Aż do 1952 roku kiedy to spółdzielnia przejęła Spółdzielnię Krawców dawny charakter pracy nie uległ zmianie. Dopiero po tym przejęciu oprócz produkcji zajęto się również usługami. Dalsze losy spółdzielni były nad wyraz zmienne. Nowi prezesi, zarządy, asortyment, widmo upadku i wzloty. Aż do końcówki lat 90-tych XX wieku, kiedy to jak większość tego typu przedsiębiorstw nie wytrzymała nowych, kapitalistycznych czasów i została po prostu zlikwidowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz