środa, 25 września 2019

Epizod 162 - Cmentarna hiena na żyrardowskim kirkucie


Pozowane zdjęcie, jak go nazywano „zwyrodniałego zbrodniarza” zajmuje praktycznie połowę, trzeciej strony, piętnastego numeru „Światowida” z 19 kwietnia 1930 roku. Zacięta twarz, zapewne dowódcy oraz tors z przypiętymi odznaczeniami. Trudno jednak dopatrzeć się rangi każdego z trzech funkcjonariuszy Policji Państwowej. Pomiędzy nimi ustawiono winnego „straszliwego procederu” Jana Dudzińskiego, któremu zapewne kazano wyraźnie zaprezentować narzędzie, jakim posługiwał się podczas grabieży. W dłoni dzierży on szpadel, którym rozkopywał groby, natomiast tuż obok widzimy wbity w ziemię kij z zamocowanym na jego końcu bagnetem, którym podważał i otwierał trumny.  Jakby tego było mało po obu stronach aresztowanego umieszczono dowody jego zbrodni, białe pomięte prześcieradła oraz, aby wyraziście zilustrować rangę i wagę popełnionych czynów, zaprezentowano tablicę pokrytą hebrajskimi napisami. Chciano w ten sposób podkreślić, iż „straszliwy proceder” jaki uprawiał Dudziński dotyczył w głównej mierze gminy żydowskiej, tak wrośniętej i rozbudowanej na terenie Żyrardowa.
Cała sytuacja miała miejsce na początku 1930 roku, kiedy to patrol policji podczas rutynowego obchodu miasta dotarł na jego peryferie, daleko poza centrum. Jakież musiało być zdziwienie policjantów, kiedy to wieczorową porą przechodząc obok żydowskiego cmentarza zauważyli jakiś ruch i z zaskoczeniem stwierdzili, iż z grobu wychodzi mężczyzna. Zaskoczeni i zapewne oszołomieni funkcjonariusze zanim zareagowali na tą dziwną sytuację spostrzegli, iż „duch” jak go później nazwali, zauważył ich i szybko wziął nogi za pas. Jednak na swoją zgubę na miejscu porzucił tobołek, który wyciągnął z rozkopanego grobu. Policjanci z góry założyli ,iż rzezimieszek powróci po swoją zgubę. I nie mylili się. Skryli się za macewami i cierpliwie czekali na ponowne przybycie złodzieja. Długo nie musieli. Kiedy tylko pojawił się na ich celowniku został ujęty.
Jak się okazało szybki powrót miał swój błahy i prozaiczny powód. Otóż grabieżcą grobów okazał się nie kto inny jak dozorca kirkutu, Jan Dudziński, grabarz znany społeczności żydowskiej Żyrardowa, postać która za swój obowiązek miała zajmowanie się cmentarzem. Okazało się, iż już od pewnego czasu, tuż po kolejnych pochówkach, opuszczał swój pobliski dom, a że znajdował się on na terenie cmentarza mógł niepostrzeżenie poruszać się po kirkucie, rozkopywać jeszcze świeże groby, które sam już wcześniej przygotowywał,  odwijać ciała z białych prześcieradeł i kraść. Następnie, ze zrabowanej bielizny, szył podobnież koszule na sprzedaż. Jednak czy naprawdę tak było?
Niemniej, po przeprowadzonym śledztwie ustalono, iż tego hańbiącego i ohydnego procederu dopuścił się co najmniej dziesięciokrotnie, stawiając mu również zarzut profanacji zwłok pochowanych kobiet.
Za ten złodziejski, ale i odważny proceder został on skazany przez Sąd Okręgowy na rok więzienia.   

czwartek, 19 września 2019

Epizod 161 - Tragedia na Piłsudskiego


     XX-lecie międzywojenne w Żyrardowie to okres największej degrengolady i wszechobecnej biedy. Złodziejska działalności francuskich właścicieli fabryki doprowadzała mieszkańców do skrajnych zachowań, do czynów jakich nigdy by się nie dopuścili. Zakłady zwalniały robotników na potęgę, w mieście, mimo organizowania robót publicznych i doraźnej pomocy, ludność cierpiała głód i skrajną biedę. W całą tą sytuację wpisywała się wszechobecna przemoc, złodziejstwo oraz próby zarobienia jakichkolwiek pieniędzy bez względu na sposób i konsekwencje. Czy w tym przypadku była to walka o przetrwanie w mieście biedy? Czy może standardowy sposób zarobkowania "na czarno". Nic nam na ten temat nie mówi "Goniec Częstochowski" z grudnia 1925 roku opisujący poniższą sytuację.

     W ten jakże przerażający obraz Żyrardowa wpisuje się doskonale tragedia rodziny Dawidowskich zamieszkałej przy ówczesnej ulicy Piłsudskiego. Pierwszy i jakże istotny element miał miejsce w połowie 1925 roku, kiedy to zapadł wyrok 5 lat więzienia dla matki trzech mężczyzn. Okazało się, iż pełniąca zawód akuszerki pani Dawidowska celowo i konsekwentnie wykraczała poza swoje umiejętności dokonując niedozwolonych operacji, za co inkasowała pieniądze, dorabiając w ten sposób do niewielkich zarobków swoich synów pracujących w żyrardowskich zakładach. Jakby tego było mało w październiku tego samego roku w tragicznym wypadku zginął jeden z braci, pogrążając rodzinę w żałobie. Ale to dopiero początek tragedii jaka miała spaść na całą rodzinę Dawidowskich.

      Otóż 9 grudnia 1925 roku, wieczorem w fabrycznym mieszkaniu przy tejże ulicy J. Piłsudskiego rozegrał się finalny akt rodzinnego dramatu. Co było powodem bójki pomiędzy dwoma braćmi? Nie wiadomo. Niemniej, mieszkańców zaniepokoiły odgłosy dochodzące z sąsiedniego lokalu. Jako, że rumor nie ustawał, wezwano pomoc. Po dostaniu się do środka okazało się, że na podłodze leży starszy 32-letni brat Władysław. Rzucając tylko okiem widać było, iż jego stan nie napawa optymizmem. Wezwane pogotowie zabrało mężczyznę do szpitala, a młodszego 27-letniego Mariana przesłuchano. Podczas przesłuchania okazało się, iż między braćmi wywiązała się karczemna awantura, od słowa do słowa, aż puściły wszelkie hamulce, jednak młodszy z braci nie wskazał jej powodu. O życie ciężko pobitego starszego brata lekarze walczyli kilka godzin. Niestety obrażenia jamy brzusznej, jak później stwierdzono „pęknięcie opony brzusznej” spowodowane najprawdopodobniej kopaniem leżącego były tak poważne, iż Władysław Dawidowski zmarł w męczarniach w żyrardowskim szpitalu tego samego dnia. Tragedia to niesłychana, kiedy w przeciągu kilku miesięcy cała rodzina rozpada się i pozostaje po niej tylko puste mieszkanie. Tak, cała rodzina, bowiem gdy Marian Dawidowski ochłonął i dotarło do niego jakiego czynu się dopuścił, w skrajnych emocjach targnął się na swoje życie wypijając aż dwie butelki esencji octowej, środka bardzo „modnego” w XX-leciu międzywojennym, używanego do bardzo bolesnego odchodzenia z tego świata. Środka tak łatwo dostępnego i tak skutecznego, iż ponad trzydzieści procent samobójców używało go do popełnienia samobójstwa.
     
     Czy zabójca przeżył? Tego nie wiemy. Niemniej jeśli było to samobójstwo udane, to hańba jaka spadłaby na rodzinę byłaby znacznie większa, niż jeśli jednak jakimś cudem przeżyłby próbę samobójczą. Samobójca wszak piętnował i naznaczał rodzinę na lata, a morderca, w tym wypadku najpewniej skruszony, cóż, zdarzyło się, przepraszam i proszę o najniższy wymiar kary. W końcu czasy były ciężkie.  

poniedziałek, 16 września 2019

Epizod 160 - Lucieńskie okrąglaki



     Jeśli Nowe Śliwno kojarzy się w Żyrardowie z kolonistami to Lucień koło Gostynina nad jeziorem Lucieńskim, a konkretnie niewielka wieś Miałkówek, to już typowy ośrodek wczasowy wybudowany od podstaw i przeznaczony dla pełnoletnich mieszkańców ceglanego miasta.

Zbliżał się rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty XX wieku. Już od kilku dziesięcioleci żyrardowskie dzieci co roku przybywały do niewielkiej, nadmorskiej miejscowości, dziś zlokalizowanej w obrębie Rewala. To tu zakłady żyrardowskie posiadały ośrodek kolonijny dla dzieci żyrardowskich robotników. Nie miały natomiast możliwości wysłania swoich pracowników na zasłużony, wakacyjny odpoczynek do własnego ośrodka, z tego też względu korzystały w dobrodziejstw innych fabryk. W związku z tym szybko ktoś wpadł na pomysł i przez pewniej okres na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku próbowano na terenie nadmorskiego ośrodka kolonijnego ulokować w jednym z budynków również dorosłych, ale eksperyment ten nie powiódł się z wielu względów.

Z tego też powodu już na początku lat siedemdziesiątych XX wieku postanowiono nabyć teren, najlepiej w jakimś uroczym miejscu i tam pobudować od podstaw typowy ośrodek wczasowy. Niestety reglamentacja produktów i półproduktów budowlanych oraz problemy z wykonawcą spowodowały, iż dopiero w czerwcu 1980 roku oddano do użytku pierwszy tzw. „okrąglak”. 6 czerwca tegoż roku nastąpił długo oczekiwany odbiór techniczny. Pierwsi zostali przyjęci emeryci i renciści w liczbie sześćdziesięciu osób. Jako, że teren nadal wyglądał jak teren budowy, dawni pracownicy pomagali przy pracach porządkowych a w zamian za to, koszt pobytu pokryła Rada Zakładowa. Jak już nadmieniłem w początkowej fazie czynny był tylko jeden „okrąglak” z dwudziestoma siedmioma trzyosobowymi pokojami z ogrzewaniem akumulacyjnym, dość niekonwencjonalnym ale wygodnym dla wczasowiczów, którego zastosowanie miało niestety odbić się negatywnie na funkcjonowaniu ośrodka w późniejszych latach. Ale tym tematem nikt się zbytnio nie przejmował w latach osiemdziesiątych. Tuż obok znajdował się mniejszy „okrąglak” z jadalnią, świetlicą i salami telewizyjnymi. Nadal jednak istniały palące potrzeby doposażenia kuchni, jadalni oraz pokoi mieszkalnych. Pierwszą kierowniczką nowopowstałego ośrodka została mieszkanka pobliskiego Gostynina pani Bożena Kuć.

Jako, że miał to być kompleksowy ośrodek nie tylko przyjmujący letników w komfortowych warunkach, ale również mniej wymagających biwakowiczów, wydzielono tam również pole namiotowe. Początkowo użytkownicy pola biwakowego pozbawieni byli ciepłej wody, ale zostało to szybko poprawione. Niestety jak to było w PRL-u wszędzie widoczne były niedoróbki. Ot choćby na polu namiotowym nie wzeszła trawa i ponad sto stanowisk musiało być ulokowane na surowej ziemi. Również boiska sportowe nie zostały oddane do użytku. Także wodne atrakcje ośrodka, mimo zatrudnienia już ratowników nie zostały wykończone na czas, w związku z czym nie było możliwości korzystania u uroków pobliskiego jeziora. Hangar dla sprzętu nadal nie miał stropu z braku prefabrykatów, a co za tym idzie nie było również kawiarenki, którą planowano zlokalizować na dachu hangaru. Także atrakcje wodne, zwłaszcza  w początkowej fazie funkcjonowania nie były w pełni dostępne, ot choćby z powodu nie ustosunkowania się do poziomu zanieczyszczeń jeziora. Gotowe natomiast było już molo oraz kilka kajaków do użytkowania przez wczasowiczów.

Z ośrodka w Lucieniu planowano korzystać aż do października i w każdym sezonie miało to być około pół tysiąca osób, oczywiście bez turystów indywidulanych przybywających z własnymi namiotami. Nadal nie dokończone jednak były dwa pozostałe „okrąglaki”, które stały w stanie surowym otwartym i nie wiadomo było czy i kiedy dostarczone zostaną materiały na ich wykończenie.

Doskonale spuentowano ten stan na łamach „Życia Żyrardowa”. „Komfort na placu budowy”, gdyż nie dało się ukryć, iż ośrodek to nadal wielki plac budowy. Mimo, iż cześć terenu odgrodzono parkanem to i tak na tym oddanym do użytku fragmencie walały się materiały budowlane, zajmując także teren planowanego parkingu. Oddany do użytku pierwszy okrąglak był jednak bardzo komfortowy. Z własną całodobową ciepłą wodą, centralką telefoniczną i aparatami na każdym piętrze. Wszystkie budynki połączono zadaszonymi korytarzami co nadawało wiele komfortu w poruszaniu się po terenie podczas niepogody, choć zdarzało się przeciekanie sufitu w jadalni. Prestiżu dodawały takie detale jak kolor okrąglaka, który był identyczny z wystrojem w środku, lniane tkaniny na ścianach, a sama przeszklona struktura budynku dawała mnóstwo światła. Po kilku miesiącach udało się oddać do użytku pozostałe „okrąglaki”, pole namiotowe oraz wszelkie udogodnienia zwłaszcza te zlokalizowane nad jeziorem. Dla lokatorów i przebywających na wczasach rozpoczął się okres komfortu i wypoczynku, co można było poświadczyć nawet za granicą, gdyż z roku na rok coraz więcej turystów w Niemiec czy Rosji korzystało z przyjemności przebywania nad śródlądowym jeziorem w centrum Polski. Wkrótce, w ramach zajęć fakultatywnych, zaczęto organizować wycieczki do Płocka i po ziemi kutnowskiej. W sali rekreacyjnej zainstalowano czarno-biały telewizor oraz szafę grającą, która często jednak była nieczynna. Kiedy pojawił się kolorowy telewizor oraz otwarto bufet z ciastkami, czarną kawą i napojami ośrodek odbierany był jako naprawdę luksusowy. Do tego bogato wyposażona kuchnia dostarczała smakowitych posiłków wytwarzanych pod batutą szefowej kuchni pani Zofii Piekarskiej.

Część wodna, do której można było się dostać wychodząc głównym wejściem, następnie przez krótki odcinek lasu sosnowego, początkowo wyposażona była w dwadzieścia siedem kajaków i dwie łodzie. Wkrótce pojawiły się rowerki wodne. Niestety kąpielisko z powodu wycieku ropy naftowej zostało zamknięte w pierwszym roku działania ośrodka. Brały natomiast ryby, a i na grzyby wielu wczasowiczów się wybierało.

Tak jak w przypadku ośrodka kolonijnego to również fundusz zakładowy dopłacał do wyjazdów w zależności od zarobków, pokrywając nawet do 70% kosztów. Przez kierownictwo zakładów preferowanym okresem wyjazdów robotników był oczywiście okres lipca, kiedy to w fabryce remontowano maszyny i spuszczano wodę ze stawu.

Lata 1985-1990 można uznać za szczytowe. Wówczas odbywało się siedem turnusów rocznie po 270 miejsc na każdym z nich.
Kiedy nadeszły czasy gospodarki rynkowej ośrodek głównie z powodu braku centralnego ogrzewania przestał być rentowny. Jednak jeszcze w latach 90-tych oraz na początku XXI wieku organizowano turnusy wypoczynkowe, ale zaczęto organizować również bale sylwestrowe oraz pobyty noworoczne, co ogłaszano w lokalnej gazecie. Wynajmowany był również na spotkania służbowe i sporadyczne konferencje i jeszcze jako tako spełniał swój cel, natomiast po latach zaniedbań i braku remontów, ale głównie z powodu braku centralnego ogrzewania zupełnie nie nadawał się do dłuższych pobytów, zwłaszcza w miesiącach wiosennych i jesiennych.
Kilkukrotnie wystawiany na sprzedaż w końcu doczekał się zmiany właściciela i od 2017 roku zarządzany jest przez Urząd Gminy w Gostyninie. Dziś jednak to miejsce opuszczone i skrajnie zaniedbane. Jeszcze niedawno na teren można było się dostać przez jedną z wielu dziur w ogrodzeniu. Zostały one jednak załatane,a brama wjazdowa zamknięta na solidną kłódkę. Nie zmienia to jednak faktu, iż nic już chyba nie uratuje zdewastowanego ośrodka, który rozsypuje się w oczach. Ogromny i niestety negatywny wpływ miało niezdrowe zainteresowanie tymże terenem przez pseudo odkrywców opuszczonych miejsc, którzy tak rozreklamowali ośrodek na swoich profilach i stronach internetowych, iż stał się on celem wielu "wycieczek". I gdyby tylko przyjeżdżali, fotografowali i wyjeżdżali. Dodatkowo krok za „turystami” podążyli wandale. W przeciągu dwóch lat ośrodek z opuszczonego, ale jakby zatrzymanego w czasie stał się areną jak po przejściu huraganu. To czego nie udało się ukraść lub nie miało wartości zostało zniszczone. Wybito praktycznie wszystkie szyby, połamano meble, wyłamano drzwi. Rozprute poduszki i połamane wyposażenie walają się po całym terenie ośrodka. Materiały ze ścian zerwano, a przepierzenia potraktowano ciężkimi narzędziami. I jeśli jeszcze kilka lat temu można było mieć nadzieję, iż urzędnicy w końcu dogadają się i zagospodarują teren, dziś patrząc na faktyczny stan nadzieja bezpowrotnie zgasła.